Związki i rozwiązki

Posted: 12/05/2022 by Bo

krótkowłosa brunetka ubrana w czarny płaszcz i czarne szpilki patrzy odwracając głowę ponad ramieniem

I żyli długo i szczęśliwie… – czy nie takiego podsumowania udanego związku oczekujemy? Socjalizowane bajkami Disneya, skoncentrowane na uwodzeniu, zdobywaniu, przełamywaniu lodów, wiemy, że dążymy do takiego momentu, w którym razem z wybrankiem czy wybranką spojrzymy sobie w oczy i będziemy wiedzieć na pewno, że chcemy spędzić ze sobą resztę życia. Wybudować dom, posadzić drzewo, czy spłodzić dziecko – zakreśl właściwe. Ale czy poświęcamy choć ułamek energii włożonej w osiągnięcie tego celu (który celem przecież nie jest, bo jest nim wspólne życie po ślubie) na refleksję o codzienności w związku, kiedy zostanie on już jakoś ukonstytuowany?

Pogrzebmy zatem w naszych przekonaniach związanych z trwałością relacji, tym jak jesteśmy zaprogramowani przez popkulturę (znowu!), ale także o sposobach na ugryzienie tego tematu na miarę czasów w których żyjemy.

krótkowłosa brunetka ubrana w czarny płaszcz i szpilki patrzy przed siebie

Na zawsze? Na chwilę?

Na początek anegdota. Dawno dawno temu, jeszcze w poprzednim tysiącleciu, poznałam mojego męża. Ja byłam wtedy 24-letnią zarozumiałą panną, on dojrzałym choć pełnym życia mężczyzną. Mnie prowadziło przekonanie, że jak się z kimś wiążę to założeniem, że relacja jest na wieki wieków. On – doświadczony, jedzący chleb z niejednego pieca – drażnił się ze mną żartobliwie, że małżeństwo powinno być zawierane na czas określony. Wtedy straszliwie mnie to wkurzało, traktowałam to jako żart (bo co miałam zrobić, skoro bardzo pragnęłam założyć z nim rodzinę?). Odsuwałam myśl, że to co jest między nami z czasem może wygasnąć, że my się zmienimy i początkowa formuła po prostu przestanie się sprawdzać. 

I choć nie byłam przekonana, to w ramach teoretycznych ćwiczeń omawialiśmy z przyjaciółmi przy winie i serach ile powinien trwać taki ograniczony terminem związek. 5 lat? Krótko, choć motywacja żeby się starać jest chyba największa. Ale co jeśli pojawią się dzieci? Trzeba wziąć za nie wspólną odpowiedzialność, utrzymać, wychować, więc 10 lub 15 lat wydaje się bardziej sensownie. A co potem? Propozycja była zimna jak Polska w grudniu: renegocjacja kontraktu, czas na refleksję czy nadal odpowiada nam układ. Dokładnie tak jak przy odnawianiu subskrypcji. Mało to romantyczne, prawda?

I naprawdę wtedy trafiał mnie szlag od tych teorii, bo uważałam, że jak już się komuś obiecuje miłość, wierność i uczciwość małżeńską, to z założeniem, że na zawsze. A reszta się jakoś ułoży. No właśnie “się ułoży”. Jakoś. Bo nikt mnie nie uczył, nikt mnie nie przygotował do tego, że bycie z kimś na stałe to nieustanny wysiłek. Kolejne zaprzeczenie romantycznej percepcji związku.

Wzorce

Jak większość mojego pokolenia, dobrych wzorców nie dostałam w rodzinnym domu. Ani od rodziców, ani od dziadków, ani od powinowatych. Kasztany przeciw orzechom że gros dzieci z pokolenia X dorastała w rodzinach, gdzie obowiązek i tzw. przyzwoitość były stawiane ponad wszystko. Małżeństwa trzymały się na szwach kościelnych i urzędowych przysiąg oraz rzecz jasna mocno przyszpilone karcącym wzrokiem środowiska. Kto nie zna familii które naprawdę dla dobra wszystkich powinny się były rozpaść? No właśnie. 

Z drugiej strony znacie pewnie standardową reakcję na wiadomość o czyimś rozstaniu: Och, to straszne! Takie jest powszechne podejście do rozwodów. Rozwód to klęska, do tej pory to słyszę, szczególnie od osób w moim wieku lub starszych. Rozwód to ich zdaniem dowód lenistwa, bo widocznie nie chciało ci się wystarczająco starać (zabawne że zwykle jest to zarzut wobec kobiet, jakby to na nich spoczywała większość odpowiedzialności za pomyślność stadła). A te pełne politowania oceny, że jak ktoś ma na koncie 2, 3, 4 śluby to znaczy, że naprawdę jest do niczego, bo “tyle razy mu/jej nie wyszło”. Ergo – musi mieć jakiś feler. Zatem najlepiej zacisnąć zęby, bo “nie jest przecież źle, nie pije, nie bije, pieniądze do domu przynosi”.

Mogłabym się rozwodzić – nomen omen – nad wstydem za członków rodziny którzy nie spełnili pokładanych w nich oczekiwań, żeby się ustatkować. Bo przecież sąsiedzi patrzą. Babcia patrzy. Co ludzie powiedzą? Jak to jest, że “ułożenie sobie życia” jest w powszechnej świadomości tożsame ze związaniem się z kimś na stałe?

Wolę się jednak skupić nad tym co możemy zrobić ze związkami i rozwiązkami w trzeciej dekadzie XXI wieku. 

krótkowłosa brunetka w czarnym trenczu i ciemnych okularach stoi  na schodach na tle budynku

Na czym stoimy?

W Polsce rozpada się jedna trzecia małżeństw, w Europie jest zresztą podobnie. Największy – i rosnący – odsetek rozwodów notuje się dla związków trwających mniej niż 5 lat. Co ciekawe, spada też liczba zawieranych małżeństw, a to może wskazywać że ilość rozwodów jednak się powiększa, mimo stojącej od kilku lat na stałym poziomie liczby orzeczeń sądowych. Nie wiemy też ile niesformalizowanych związków się rozlatuje, ale patrząc na dramatyczną sytuację na rynku randkowym (było o tym w odcinku 8) strzelam, że sporo. Dość powiedzieć, że obecnie co czwarte dziecko rodzi się w takim niesformalizowanym związku. Wniosek: instytucja szwankuje, widać gołym okiem zmianę w podejściu do składania wiecznych przysiąg.

Czy to tylko laicka zaraza przywleczona zza zachodnich bezbożnych granic? Czy to trend, który się odwróci i niedługo znowu będziemy radośnie biegać po opromienionej słońcem łące trzymając się czule za ręce? Albo raczej trwać w wypalonych związkach dla zasady, dla dobra dzieci, dla pozorów?

Wątpię.

W obie ewentualności.

Wegetacja

Ludzie się rozchodzą, bo nie chcą wegetować w niesatysfakcjonujących układach. To duże uogólnienie, choć biorę je ze statystyk: naczelny powód rozwodów to niezgodność charakterów. ALE powoli, lecz coraz widoczniej, zmienia się też podejście do rozstań. Pamiętam własne zaskoczenie, gdy jeden z moich znajomych kilka lat temu zakończył – obopólną decyzją – długoletni związek. Na automatyczne pełne współczucia i zatroskania „ochy” i „achy” odpowiedział: ale dlaczego to cię martwi? Podjęliśmy tę decyzję w najlepszym możliwym momencie, z pełną świadomością powodów, ale i wdzięcznością za to co było. A teraz bez żalu idziemy każde w swoją stronę.

To było tak wywrotowe, że nie mogłam przestać o tym myśleć. Jak to? Tyle czasu zainwestowanego w budowanie wspólnego życia i takie niefrasobliwe podejście do rozstania? Tak to wtedy rozumiałam. 

Póki nas śmierć nie rozłączy

Jesteśmy przyzwyczajone i przyzwyczajeni myśleć, że największą wartość ma taka relacja, która jest trwała – idealnie do naturalnego końca któregoś z małżonków. A przecież zmieniamy się jako jednostki na przestrzeni życia. Wraz z nabywaniem doświadczeń ewoluujemy jako ludzie, przewartowościujemy swoje cele przynajmniej kilka razy, zmieniają się nasze potrzeby. Jak to upchnąć w relacji z jedną jedyną osobą, nawet przy założeniu że łączy nas wielkie wspaniałe uczucie?

Z czasem i własnym dojrzewaniem zaczęłam sama podważać przeróżne teorie i praktyki, którymi jak gąbka nasiąkałam przez ponad 4 dekady. I jak się temu bliżej przyjrzeć to wychodzi na to, że większość przekonań odziedziczyłam kompletnie bezrefleksyjnie. Pewnie nie ja jedna, sporo rozmawiam o tym ze znajomymi i wszyscy jesteśmy w szoku, że tak długo się w to bawiliśmy. Powiem wam, że dojrzałość to wspaniały czas, bo pozwala na luzie weryfikować przekonania, zasady wg których funkcjonujemy, a które bardzo często nie są w ogóle nasze! Integrowaliśmy je w procesie mimikry, nie poświęcaliśmy im namysłu ani refleksji. Ot “tak się robi”, “taki jest zwyczaj”. Czy na pewno zwyczaje i sposoby postępowania którym hołdujemy na automacie są tego warte?

I to jest pytanie przede wszystkim do starszaków. Wiem, że słucha mnie sporo młodszych osób – millenialsów i zetek, które mają takie wglądy dużo wcześniej. Ale my, pokolenie X, jesteśmy spadkobiercami dość sztywno wyznaczonych zasad, moralności i tego jak należy postępować. Więc każda próba zdrapania tej warstewki narzuconych wartości jest aktem buntu i wymaga dużo siły oraz autorefleksji. Dosłownie kilka dni temu rozmawiałam z innym znajomym i doszliśmy do wniosku, że za tzw. „naszych czasów” byliśmy…. hmmm mało wybredni. Jak się udało z kimś nawiązać ciepłe stosunki to raczej nie było myślenia “a może trafi mi się ktoś lepszy?”. Człowiek trzymał się już tej osoby, wiele się wybaczało, na jeszcze więcej przymykało oko, a o spornych tematach po prostu nie rozmawiało, bo po co kusić los i ryzykować zerwanie?

I może dlatego tyle teraz rozwodów?

Stan rozpadu

Ja zaczęłam się zastanawiać nad koncepcją związku jakoś mniej więcej wtedy, kiedy kończyłam własny. Wtajemniczeni znajomi i przyjaciele byli wstrząśnięci, bo przecież na zewnątrz nic tego nie zapowiadało. Bo tak, rozpad relacji odbywa się po cichu, nie rozmawiamy o tym czy nam dobrze, czy źle, a przez to nie możemy się wspierać w nawigowaniu w tej sferze i nie normalizujemy narracji o możliwych sposobach kończenia związków. Ludzie pytali też z troską czy chcę znaleźć kogoś nowego i ponownie wyjść za mąż. Tak jakbym z założenia była niekompletna bez kogoś u boku. Ja akurat chcę pobyć sama, bo połowę życia spędziłam jak radar nastrojona na nie swoje potrzeby, a chciałabym wsłuchać się wreszcie we własne.

krótkowłosa brunetka ubrana w czarny top i wąską spódnicę stoi na tle brązowych drzwi

Daleka jestem od tego, żeby jednak głosić przewagę wolności nad życiem w stadle. Każda i każdy z nas powinien sam ocenić, co jej lub mu służy, jaki model życia sprzyja spełnieniu i to w różnych rolach. Bo skoro na związek czy małżeństwo decydujemy się u progu dorosłego życia (okres między 20. a 30. uważam za początek dorosłości), to powinniśmy mieć na uwadze, że będziemy w jego trakcie wcielać się w przeróżne. Partnerów, profesjonalistów w pracy, przyjaciół i znajomych, a może także rodziców – i tu mamy jeszcze wiele podról. Bo czym innym jest bycie rodzicem dwulatka, a czym innym licealisty i młodego dorosłego. Na tej drodze będziemy przeżywać fascynacje i rozczarowania, będziemy bardzo zaprzątnięci bieżączką, będziemy polegać na związkowym autopilocie, który choć wygodny może powodować wiele paskudnych skutków ubocznych. 

Bez wioski

Poza tym, w naszych indywidualistycznych czasach, zdajemy się oczekiwać że jedna osoba zapewni nam to wszystko, czego kiedyś dostarczała cała społeczność. Chcemy od partnera czy partnerki poczucia przynależności, tożsamości, bezpieczeństwa, rodziny i ciągłości, tajemnicy i transcendencji, która wyraża się między innymi w wierze, że gdzieś tam jest nasza bratnia dusza, osoba nam przeznaczona. I z tej potrzeby transcendencji wynika często cierpienie, które towarzyszy doświadczeniu zdrady czy odrzucenia. Bardzo ciekawie mówi o tym Esther Perel, uznana psychoterapeutka i badaczka relacji.

To indywidualistyczne podejście oraz zmiana modelu wychowania, która rozpoczęła się mniej więcej w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, stoją także za idealizowaniem miłości i przekonaniem, że jesteśmy wyjątkowi i zasługujemy na to co najlepsze. Dzieci, którym rodzice próbowali wynagrodzić to czego sami nie otrzymali we własnych rodzinach – od dóbr materialnych po uwagę i fokus na rozwój – jako pewnik biorą to, że opcji jest bardzo dużo i nie ma sensu godzić się na coś co wydaje się tylko wystarczająco dobre. Przecież mogę lepiej, więcej, piękniej! Zaczynacie rozumieć już dlaczego tak ciężko teraz się randkuje i znajduje partnerów?

Na drugim biegunie ciągle jeszcze funkcjonuje podejście z mojej epoki – szybko się zapalamy, szybko czujemy przekonanie że ta wystarczająco dobra osoba – czy może osoba która się właśnie przytrafiła – jest tą jedyną. 

W obu przypadkach kontyunuacją jest często lekkomyślne podejście do funkcjonowania w relacji. Nie wiemy kogo szukamy, więc nie potrafimy zweryfikować czy spotkana osoba jest dla nas właściwa. Skaczemy w relacje na główkę, nierzadko myląc fascynację i pożądanie z zakochaniem i miłością. I bam, lądujemy w związku bez namysłu, bez refleksji czy jest w niej tylko potencjał czy faktycznie coś co nas połączy na dłużej. A potem zaczynają się schody, bo chcielibyśmy, żeby wszystko samo się ułożyło. 

Co zatem jest istotne dla trwałości związku? W co warto inwestować czas, uwagę i wysiłek? Oprócz czytania i słuchania ekspertów zadałam to pytanie na Instagramie i ku zaskoczeniu odpowiedzi moich odbiorców i uznanych specjalistów w dziedzinie psychologii relacji były bardzo zbieżne. 

Czerwone flagi

Wg badania John Gottmana i jego zespołu można przewidzieć z niemal 100-procentową pewnością, że związek się rozpadnie jeśli zaistnieją w nim 4 określone zachowania lub sentymenty między partnerami. Nazywane są czterema jeźdźcami apokalipsy, bo naprawdę sieją śmierć i zniszczenie. Znacie je?

To

  • obojętność,
  • krytyka,
  • pogarda
  • defensywność czyli postawa obronna. 

Jak nie dopuścić do ich najazdu? 

Moi słuchacze i słuchaczki proponowali własne pomysły na zachowania, które chronią związek przed kryzysem i rozpadem. Na pierwszym miejscu był szacunek, a to przecież opozycja dla pogardy! Na drugim zaufanie, dalej szczerość, zgranie w łóżku (seks), przyjaźń, komunikacja, empatia i wsparcie oraz wspólne wartości. Czyżby miłość, która znalazła się dopiero w połowie stawki, nie była kluczowa dla matrymonialnego sukcesu?

Dostałam też piękną głęboką wiadomość od słuchaczki, która podsumowała, że nie może być mowy o dobrym związku bez zaangażowania obu stron, bez obustronnej pielęgnacji relacji. Zwróciła uwagę, że nie należy uciekać przed rozmowami – począwszy od tego, czego potrzebujemy, jakie mamy plany na rozwój własny i tego związku, na przyszłość. Warto gadać na co dzień, a już w konflikcie czy różnicy zdań szczególnie.

Dystans kontra bliskość

Istnieją przynajmniej dwie metody na zapwnienie relacji trwałości i sukcesu oraz czerpanie satysfakcji także po fazie pierwszego zauroczenia. W pierwszej, autorstwa wspomnianej Esther Perel, chodzi o to, żeby partnerzy zachowywali swoją odrębność, jakiś rodzaj tajemnicy w związku, żeby utrzymać wzajemną atrakcyjność. Z kolei John Gottman – ten od jeźdźców apokalipsy – uważa że bliskość należy pielęgnować poprzez wspólne rytuały. I kiedy się nad tym zastanawiam to czuję że te dwa podejścia, choć uważane za opozycyjne, wcale nie muszą być ekstremami. Czuję, że da się je łączyć, zmieniając pozycję suwaka na skali w jedną lub drugą stronę, w zależności od osobowości, potrzeb uczestników układu, a także od okoliczności zewnętrznych. 

A co jeżeli nawet to nie pomoże? Ludzie nie rozstają się już dlatego że są nieszczęśliwi, ale dlatego, że czują, że mogą być szczęśliwsi gdzieś indziej. Także dlatego że wyrastają z tych wspólnych butów. Czy – pomyśl na chłodno – powinno się ich szantażować kulturą i moralnością, żeby poświęcali życie, potrzeby, w imię trwałości instytucji?

Gdybym mogła cofnąć czas

krótkowłosa brunetka ubrana w czarny top i wąską spódnicę stoi na tle brązowych drzwi

Gdybym wiedziała o tym wszystkim 15-20 lat temu, być może byłabym teraz w zupełnie innym miejscu. Co chciałabym powiedzieć sobie samej na początku związku kiedy miałam dwadzieścia parę lat?

  • Dbaj Bogusiu o swój własny odrębny świat, nie rezygnuj z włąsnych zainteresowań i znajomych
  • Staraj się mieć jak najwięcej angażujących i ekscytujących wspólnych aktywności i zainteresowań z mężem
  • Dbaj o seks i obopólną przyjemność
  • Pielęgnujcie wzajemną przyjaźń
  • Nauczcie się rozmawiać na wszystkie niewygodne tematy
  • A jeśli to się nie uda – pozwólcie sobie na szukanie spełnienia gdzieś indziej.

Coraz bardziej podoba mi się też koncepcja, że nic nie jest dane na zawsze – ani miłość, ani namiętność, ani związki. Pandemia dobitnie udowodniła kruchość wszystkiego co uważaliśmy za pewnik i stałą. Bo zastanówcie się: gdybyśmy z góry przyjmowali założenie, że gdy spotykamy na swojej drodze kogoś odpowiedniego, to ta osoba jest odpowiednia tylko dla tego czasu? Łatwiej byłoby się przygotować do rozejścia.

Zdaję sobie sprawę że zmiana tego paradygmatu nie zadzieje się w naszych głowach z dnia na dzień ani nawet z roku na rok. Nie chcę nawet Was namawiać do tego! Ale polecam takie myślowo-czuciowe ćwiczenie: podobasz mi się, kocham cię, ale wiem, że to się kiedyś skończy. Więc co mogę czy możemy z tym zrobić? Bo wiemy już że kurczowe trzymanie się drugiej osoby zębami i pazurami to nie jest coś o co nam chodzi w relacji.

Mam taką przewrotną myśl, że założenie z góry: ten romans, ten fling ma krótki termin przydatności, jest na swój sposób uwalniające. 

Nie żałuj

Usłyszałam ostatnio o uniwersalnym pytaniu, które psychoterapeuta może zadać swojemu klientowi. Brzmi ono:

Gdybyś wiedział lub wiedziała że to twój ostatni dzień życia, jakiej niezrealizowanej rzeczy najbardziej byłoby ci żal?

To pytanie, które chciałabym zadawać sobie sama.

Zostawiam was z tą myślą i jestem ciekawa waszej perspektywy. Zachęcam was do pisania – w komentarzach pod tym wpisem, na mail [email protected], pod odcinkiem na YouTube lub na Instagramie i TikToku.

Liczę także na sugestie kolejnych kawałków Kryzysu i wasze historie, które pozwalają mi rozkminiać tematy wieloaspektowo. 

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie autorstwa Bartosza Mazura

Comments

comments