To odcinek o dziewczynach, ale nie tylko dla dziewczyn. Dziś biorę na tapet kobiecą satysfakcję, która jest chyba bardziej skomplikowana niż męska. Bo wiemy, że w głównej mierze zależy nie od konstrukcji fizycznej i mechaniki, lecz od psychiki, emocji i nastawienia.
Ale – chłopaki możecie tez czytać lub posłuchać wersji dźwiękowej, bo niewykluczone że moje doświadczenia, sposoby na to i wnioski pozwolą wam dostrzec ciąg przyczynowo skutkowy, u partnerek czy u siebie, i wykorzystać mój trik do poprawienia swojego życia łóżkowego. I gwarantuję że nie tylko łóżkowego.
To takie trudne!
Orgazm to cholernie trudna przyjemność, której – paradoks! – chcielibyśmy doświadczać bez żadnego wysiłku, swobodnie i na zawołanie.
Orgazm kojarzy się z mocą, wolnością, spontanicznością a nie ciężką harówką, prawda? Pewnie znasz z przeszłości sytuacje (a jeśli nie znasz to serdecznie gratuluję, należysz do wybranek i wybrańców bogini zmysłowości), w których tak bardzo się starałaś, wytężałaś wszystkie siły, próbowałaś podniecających sposobów, tak chciałaś to osiągnąć, że ta presja i stres działały dokładnie na przekór. I w dodatku zamiast skupiać się na bliskości, na drodze a nie celu, traciłaś te cenne chwile i kończyłaś z mocnym – rozczarowaniem.
Jest masa powodów – tak fizycznych, psychicznych i emocjonalnych – które wpływają na łatwość przeżywania rozkoszy. Ja nie jestem seksuolożką, więc nie będę się mądrzyć i udawać, że znam przyczyny i rozwiązania rozmaitych przecież problemów – jeśli doświadczasz jakichś niepokojących objawów to koniecznie poradź się specjalisty. Te nagrywki zapowiedziałam jednak jako subiektywne spojrzenie na powszechne cielesne zgryzoty, więc dzisiaj podzielę się własną bardzo intymną historią, która rozpoczęła lawinowe zmiany w całym moim intymnym życiu. To tylko jeden trick, więc na pewno nie poradzi sobie z poważnymi zaburzeniami, ale obiecuję, że jeśli zaczniesz go stosować, to jakość Twojego życia się poprawi. Na mur beton!
Co wspólnego ma złość z orgazmem?
Bardzo dużo! I nie mam na myśli seksu na zgodę albo gwałtownych zbliżeń, które mają urozmaicić i podgrzać relację.
Oto moja historia:
Po długim stałym związku złapałam się na tym, że każda romantyczna historia, o której czytałam czy słyszałam, wydawała mi się pretensjonalna i egzaltowana. Przewracałam oczami uważając romanse za banały, gdzie opowieść musi kończyć się happy endem, bo po prostu w prawdziwym życiu nie miałaby szansy na trwałość, stabilność i ciąg dalszy. Byłam przekonana, że związek to raczej długoterminowy kompromis, a nie nieustanny żar namiętności. A po początkowej manii i wpatrzeniu w siebie nie pozostaje wiele, gdy codzienność zasypuje kochanków kurzem zwykłego życia. A co dopiero gdy rzuca kłody pod nogi!
Ale żeby nie było – nie myślałam tak dlatego, że byłam zgorzkniała, czy rozczarowana małżeństwem. Czułam się kochana, bezpieczna i uczuciowo spełniona. Nie narzekałam na swój los, bynajmniej. Po prostu wydawało mi się, że tak ma być, pogodziłam się z tym spadkiem energii miłosnej. Założyłam rozsądnie, że gwałtowne uczucia się wypalają albo w najlepszym razie przygasają, zostaje przywiązanie, odpowiedzialność i lojalność.
Mijały lata, libido słabło, dokładnie jak w kawałach o starych małżeństwach. Ostatecznie mój związek nie przetrwał i byłam już pewna, że na cokolwiek nowego szans już nie mam, więc nawet się za tym nie rozglądałam. I wtedy mnie trafiło – zupełnie niespodziewanie się zakochałam. Głupio było mi to przyznać nawet przed sobą, taka byłam cyniczna: to był grom z jasnego nieba, romans jak z filmu czy powieści. Bam i poszło! Życie utarło mi nosa w najbardziej bezczelny sposób.
I chociaż już wcześniej ciało wysyłało mi sygnały że coś jest nie halo – nie czułam w ogóle pożądania, nie miałam ochoty nawet samodzielnie eksplorować swojego ciała, naiwnie sądziłam, że wraz z tym romansowym szaleństwem wszystko we mnie natychmiast zatrybi i będę strzelać pod sufit jak korek szampana. Zwłaszcza że przecież nie należę do pruderyjnych osób, nie uważam, że najpierw trzy randki a potem dopiero łóżko. Seks od dawna traktowałam jak jedną z fizjologicznych potrzeb, a przecież kiedy chce mi się pić – to piję. Więc tu było podobnie.
Był więc szał pożądania i namiętności, była fascynacja, była – co najważniejsze! – wzajemność, a co za tym idzie – było też przeświadczenie, że ciało natychmiast podchwyci, ziemia zadrży, a ja po latach posuchy stanę się boginią seksu.
Hmmm…. No więc fizycznie wszystko zagrało – mechanika bez zarzutu. Przekonałam się, że to jest naprawdę jak jazda na rowerze, nie zapomina się schematu zachowania czy sekwencji ruchów, ani mapy ciała. Entuzjazm, chęci, dopasowanie – no wszystko grało! …A tam nic… Zero fizycznego spełnienia, jakiś rodzaj dysocjacji, brak czucia, nie mówiąc o orgazmach. Zdziwiłam się, ale jak na optymistkę przystało, pomyślałam sobie – to wymaga praktyki, powtarzania, rozruszania się. Przyjdzie z czasem. Zaskoczy. Trzeba się dotrzeć – jakby genitalia były silnikiem diesla, który trzeba przepalić, żeby chodził gładko xd.
Oczywiście nic się z czasem nie zmieniało, aż zaczęłam myśleć, że taka to już moja uroda, lepiej cieszyć się bliskością i intymnością niż gonić za jakimiś legendarnymi ekstazami i się frustrować. Na szczęście jakaś buntownicza część we mnie nie chciała się z tym do końca pogodzić, zwłaszcza że byłam już trochę bardziej wyedukowana niż powiedzmy 10 czy 20 lat temu. I cały czas kołatała mi się w głowie myśl – a może tam jest coś czego nie wzięłam pod uwagę? Jak to klasyczna przedstawicielka zachodniego sposobu myślenia trzymałam się nadziei że może jest jakiś obszar, który można naprawić, poprawić, ulepszyć.
Tantra
Jak się potem okazało miałam więcej szczęścia niż rozumu i zamiast sięgać po jakieś magiczne specyfiki znalazłam fenomenalną przewodniczkę, która poprzez praktykę masażu tantrycznego uzmysłowiła mi w jakiej pułapce tkwiłam całe swoje dorosłe życie. Ta pułapka to dzielność, odpowiedzialność i ogólne życiowe ogarnięcie.
Ale jak to? Zawołasz. Przecież to są wspaniałe cechy dla żony i matki. Pomagają w życiu. Sprawiają że wszystkim żyje się lepiej. Czynią z ciebie kobieto, godną szacunku obywatelkę, wzorową matkę Polkę wręcz!
(Dla wyjaśnienia dodam, że ten „masaż” miał niewiele wspólnego z zachodnim wyobrażeniem tantry. Dwugodzinna indywidualna sesja toczyła się na poziomie duchowym i energetycznym, uwalniała poblokowane emocje i uczucia. W efekcie pozwoliła wylać się sporej ilości toksyn które sama sobie gromadziłam w środku przez całe lata. Niewiele w tym masażu było dotyku, a jeśli już to nie był w żaden sposób erotyczny. Był czuły, obecny i akceptujący.)
Matka Polka
Ale pozwólcie mi wrócić do dzielności: o co tu chodzi? W złożonym procesie którego w tej chwili nie będę opisywać bo zajęłoby to sporo czasu no i bez sensu gadać o czymś, co należy przeżywać z samą sobą, terapeutka doprowadziła mnie do POCZUCIA tego co spychałam ze świadomości. Zrozumiałam wtedy, że wpadłam w pułapkę ogarniania, racjonalizowania, zarządzania życiem jak jakimś projektem biznesowym. Regularnie i bezrefleksyjnie odcinałam się od niewygodnych emocji: złości, lęku, smutku.. Bo raz: złość piękności szkodzi – no która z was nie słyszała tego od dzieciństwa? Dwa – trzeba być odpowiedzialną dorosłą, radzić sobie, tłumić gniew, swoje własne potrzeby stawiać na ostatnim miejscu. No i okazuje się, moi państwo, że jeśli odetniemy jakąś jedną wyseparowaną część emocji, to pozostałe – czyli te tzw. dobre, fajne, jak radość, podniecenie, ekscytacja też się – mniej lub bardziej – blokują! Uzmysłowiłam sobie – czy to słowo nie brzmi tu fantastycznie adekwatnie? – uzmysłowiłam sobie, że żeby zasmakować życia potrzebuję pełnego spektrum. Że nie będę odczuwać podniecenia, błogości, radości i fizycznej satysfakcji, jeśli nie dopuszczę do siebie tych trudniejszych, bolesnych uczuć. Jeśli nie pozwolę im przepływać przez siebie i zamykać się spokojnie w cyklu który jest pełny i harmonijny, i dzięki temu pozwala się wypełnić i ostatecznie wygasić. Z czasem doszło też do mnie, że przeżywanie trudności czy słabości nie jest powodem do wstydu, a przeciwnie – bardzo zbliża do siebie ludzi.
I oczywiście nie naprawiłam swojego problemu z seksem i orgazmami w czasie tej jednej sesji. Ani w ciągu kolejnych tygodni. To był dopiero początek oswajania się z emocjami, których istnienia przez lata nie chciałam uznawać.
Przyglądanie się sobie, tej niechęci do własnej ciemnej strony, choć było długim, ciekawym i bolesnym procesem, nie wystarczyło. Zdecydowałam się uświadomić bliższe i dalsze otoczenie, a przede wszystkim zmienić zasady gry tak żeby wreszcie uwzględniały moją rolę. To nie było łatwe, oj nie, bo wszyscy przywykli do Bogusi, która się nie łamie i zawsze ogarnia. I szok, niedowierzanie i oburzenie! Jak to? Będziesz teraz się wściekać i krzyczeć? No a jak przeżywać złość, gniew czy frustrację? Łagodnym uśmiechem? To już nie wróci! Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak że nagle zaczęłam rzucać talerzami, histeryzować i krzyczeć. Zresztą krzyczeć to jeszcze chciałabym się nauczyć – tak, nauczyć, bo kultura i wychowanie skutecznie pozbawiają nas dziewczynki głosu. Tak samo jak nie dają nam zgody na stanowcze wypowiedzi czy przeklinanie. Zdarzyło ci się usłyszeć „nie musisz podnosić głosu” albo „nie drzyj się” kiedy zaledwie dobitnie wypowiedziałaś się na jakiś temat? To jest kastracja kobiet. A my nie chcemy być uważane za sekutnice, więc uczymy się przełykać gniew, spychając go dosłownie do swojego wewnętrznego systemu i fundując sobie przewlekły bardzo szkodliwy stres.
ostatecznie zrozumiałam że zaciskanie zębów, dbanie za wszelką cenę o dobrą atmosferę, dopasowywanie się do potrzeb wszystkich poza mną samą, to jest realna trucizna którą funduję sobie z regularnością przyjmowania suplementów. Tylko że nie działa na moją korzyść jak witaminy. I za jednym zamachem skończyłam z tłumieniem emocji: postanowiłam, że jeśli będę smutna – ośmielę się płakać. Że będę śmiać się głośno w momentach radości, a moja wściekłość ma prawo skończyć trzaskaniem drzwiami. Że nie będę już zafałszowywać swojego nastroju dla czyjegoś komfortu, bo o mój komfort jakoś nikt się nie troszczy. No bo z drugiej strony skąd ludzie wokół mnie mogli wiedzieć, co w sobie duszę, skoro ciągle miałam uśmiech przyklejony do twarzy, spokojny głos i natychmiastową gotowość by ratować każdą sytuację? A najbardziej agresywne zachowanie na jakie sobie pozwalałam to milczenie i zamykanie się w sobie?
I jak już to wdrożyłam to przyglądałam się sobie czasami w osłupieniu, że tyle potrafi się we mnie kłębić. I jak paradoksalnie łatwo wychodzę z tych emocjonalnych dziur jeśli tylko pozwolę sobie w nich chwilę pobyć. I wiecie co? Stopniowo odzyskiwałam czucie. Pomału wracał mi apetyt. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu paraliż ciała puszczał, cofały się nawet moje psychosomatyczne przypadłości, którym medycyna wiele lat nie potrafiła zaradzić. A co z orgazmami? Śpiąca królewna się obudziła. Znowu zaczęła dostrzegać potrzeby ciała, a ciało zaczęło stopniowo reagować na bodźce. O tym jakim sposobem mu pomagałam opowiem niedługo w odcinku o samomiłości, więc zaglądaj tu regularnie, bo to temat rzadko poruszany publicznie, a ja się go już nie boję.
Ale podsumowując: nie jestem zupełnie wolna od tych blokujących mechanizmów nawet teraz. Często łapię się na myśleniu, że coś muszę, coś powinnam, czegoś mi nie wypada. Spinam się kiedy w moim otoczeniu pojawia się problem, bo mam wrażenie że jestem odpowiedzialna za jego rozwiązanie. Czasami jeszcze czuję, że zawaliłam, że to moja wina, że czegoś nie dopilnowałam. Robię dobrą minę, cisnę na znalezienie rozwiązania, dbam o przyjazną atmosferę. Otoczenie docenia taką postawę, bo jest wygodna. Ale ktoś kto nie ma oczekiwań, nie stwarza problemów i jest zawsze dostępny sam prosi się brak empatii i zainteresowania. I jeszcze to powszechne społeczne obrzydzenie na widok emocji. Takie – sorry chłopcy – męskie i racjonalne przekonanie, że emocje są dziecinne, niedojrzałe, hormonalne. Pogarda dla wyrażania siebie która kształtuje nasz sposób funkcjonowania w świecie, jednocześnie straszliwie nas upośledzając! Jeśli ciśnienie w nas rośnie, to przecież lepiej je regularnie spuszczać, niż czekać aż ten balon pęknie, prawda? Proszę jaką ładną metaforę znalazłam!
No więc ja zaczęłam puszczać to napięcie regularnie, zgodnie z sytuacją i wewnętrznymi potrzebami, ale oczywiście nie lekceważąc dobrostanu tych co akurat byli obok mnie. Tylko że tym razem własnemu dobrostanowi dawałam podobny priorytet.
Zacznij od siebie
I serio, jestem przekonana, że to jest jedna z łatwiejszych ścieżek powrotu do czucia. Teraz wiem to nie tylko z własnej obserwacji, ale masy materiałów które od tamtej pory przyswoiłam. Eksperci przekonują, że trzeba z powrotem nauczyć się głośno płakać, śmiać do zachłyśnięcia, kulić ze strachu i dyszeć ze złości. Mówić otwarcie o swoich uczuciach i potrzebach, nawet wtedy gdy wiadomo, że nie będą zaspokojone. Widzieć w sobie i innych pełen wachlarz różnych emocji, które z natury nie są złe. Nie oceniać, tylko rozumieć i akceptować – choć to bardzo bardzo trudne.
A zacząć można od prostej obserwacji siebie – i notowania w myślach co nami w danym momencie targa. Podejmiesz taką próbę?
Jeśli masz na ten temat przemyślenia to koniecznie się nimi podziel! Komentarze, sugestie, pomysły na tematy oraz Twoje doświadczenia najmilej widziane są w formie mailowej na [email protected] ale także jako komentarze na Instagramie.
Mam nadzieje, ze pozostaniemy w kontakcie, bo kolejny odcinek będzie o majstrowaniu przy wyglądzie – botoksach, ustach glonojada i sztucznych cyckach. Szykuj się na kolejną porcję niegrzecznych rozmyślań o dojrzewaniu!