Dziś będzie narzekanie, bo zabieram się za temat randek w tych dziwnych, obecnych czasach…

O randkowaniu po przerwie, na innym etapie życia niż ten domyślny – czyli za młodu.
Relacja z czasem
Mam wrażenie, że randki to temat ekscytujący i ciekawy niezależnie od wieku – w każdym razie dla każdego, kto akurat randkuje. Chociaż nie – przecież moje koleżanki, ktore mają partnerów, też chętnie dyskutują – albo chociaż słuchają – o randkowych perypetiach przyjaciółek i przyjaciół. Raz, że jest to atrakcyjne jak reality show w odcinkach – można być świadkiem emocjonujących wydarzeń bez szkody dla swojej własnej psychiki (lub co gorsza ryzyka dla sytuacji matrymonialnej), a dwa – można bezkarnie dawać rady… Nie mam racji??
Więc pewnie nie odkryję Ameryki mówiąc, że od czasu gdy sama miałam dwadzieścia parę lat –
Wszystko się zmieniło!
I ja osobicie kompletnie nie byłam na to przygotowana. Wchodząc na drogę ponownego singielstwa byłam pewna, że już wiem o co w relacjach chodzi. Że mam to przemyślane, wiem czego chcę, a przynajmniej czego nie chcę. Znam triki, liznęłam psychologii, przeprocesowałam swoje ograniczenia i lęki.
Nie pamiętam, żebym w okolicach swoich studiów – czyli czasów gdy ostatnio umawiałam się z facetami – w ogóle jakoś przesadnie zastanawiała się na temat randek. Jeśli jesteś w podobnym do mnie wieku, to pewnie pamiętasz jak się to odbywało, ale skoro słucha mnie też młodzież, to wyjaśnię:

Dawno, dawno temu
kiedy byłam nasto- i dwudziestolatką, zwykle po prostu spotykało się kogoś, okazywało zainteresowanie, a potem próbowało jakoś ułożyć razem najbliższą przyszłość. No, chyba że nie było wzajemności – wtedy był żal, smutek i proces odkochiwania, po czym pojawiała się kolejna osoba i cykl się powtarzał. Ale serio, nie przypominam sobie, żeby ludzie byli tak zdystansowani i w sumie chyba zalęknieni jak teraz!
Mam wrażenie że obecnie panuje podejście, które można opisać zdaniem: „nie zależy mi a przynajmniej nie dam po sobie poznać że mi zależy”. Większość osób, z którymi rozmawiam na ten temat, ostrzega:
- nie okazuj zbytniego zainteresowania, bo faceci lubią/muszą (wybierz bardziej pasujące) zdobywać
- nie odpowiadaj na wiadomości od razu, żeby nie pomyślał/a sobie że jesteś za bardzo napalona
- graj niedostępną
– i wiem z waszych wiadomości, że w drugą stronę jest podobnie. Jakby wszyscy byli albo emocjonalnie niedostępni, albo tak dogłębnie skrzywdzeni, że wchodzą w mechanizmy obronne i ukrywają się w skorupkach pozornego chłodu, żeby nie dać się ponownie zranić.
Woda w ustach
Czy ja coś przegapiłam w rozwoju dynamiki kontaktów międzyludzkich, szczególnie tych romantyczno-randkowych? Czyżbym przespała jakąś odgórną dyrektywę, która każe chować uczucia pod grubą maską granej roli? Jaka przeoczona przeze mnie rewolucja sprawiła, że wyznanie „lubię cię, podobasz mi się” stało się aktem desperacji i strzałem w uczuciowe kolano?
Z własnej przeszłości nie pamiętam też kalkulowania – byliśmy chyba prostsi no i zdecydowanie mieliśmy mniej opcji. Wybór był zawężony geograficznie: własne miasto, szkoła, imprezy na które się chodziło. Albo afery wakacyjne, chociaż te raczej miały datę przydatności, bo zwyciężało pragmatyczne myślenie o tym, że jednak pokonywanie kilkuset kilometrów dla randki to trochę wyzwanie – chociaż sama miałam kilka takich międzymiastowych romansów w tamtych czasach. A miłość korespondencyjna nie satysfakcjonuje tak jak ta konsumowania osobiście.
Czy ludzie się sobą bawili? Pewnie robili tak nawet przed erą cyber-randek, uwodziciele i uwodzicielki to nie jest twór obecnego tysiąclecia. Ale przypadki polamorii oglądaliśmy z wypiekami na twarzach raczej w filmach fabularnych, ewentualnie w kronikach policyjnych.

Nie-wyłączność
Pewnie otwierasz oczy ze zdumienia: poligamia? Poliandria? No tak! Mam wrażenie, że w tych czasach ludziom ciężko się zdecydować na jedną osobę, bo jest ich nieograniczona ilość (przynajmniej w teorii). Otwierasz aplikację randkową i przewijasz, przewijasz, przewijasz… aż ci ręka odpada. Problem w tym, że kiedy sama się za to zabrałam, nie byłam w stanie nikogo zaakceptować. Nikt mi się nie podobał. Ale wrażenie, że wybor jest ogromny, kazało mi wracać i mieć nadzieję. A tam: a to profile bez zdjęć, inne bez opisów, w kolejnych głupie zdjęcia lub głupie opisy. Kiedy zaczęłam liczyć, okazywało się, że mogę machać kciukiem w lewo nawet 500 razy. Świtało mi oczywiście, że prawdopodobnie jakaś część tych kandydatów w prawdziwym życiu mogłaby mnie uwieść cechami innymi, niż przedstawione widoczne na zdjęciu (rzadziej w opisie, bo panowie o nie nie dbają). Bo – umówmy się – nie każdy jest fotogeniczny, nie każdy też potrafi zrobić sobie dobre i zachęcające zdjęcie. Czasami łapię się na tym, że gdy ktoś poznany na żywo mnie pociąga, w myślach dziwię się że przecież “dałabym mu w lewo”!
No ale nawet kiedy już uda się z kimś połączyć w wirtualną parę to przecież wcale nie oznacza szczęśliwego zakończenia, usunięcia apki z telefonu i weselnych fanfar!
Bo – drogie moje i drodzy moi, którzy nie korzystacie z technologii w służbie amora – o ile słajpowanie jest podawaniem sobie do mózgu małych dawek przyjemnej dopaminy, o tyle czekanie na nawiązanie korespondencji może być długie lub beznadziejnie, a skoro jesteśmy w narracji hormonalnej – paskudnie kortyzolowe.
Parole, parole, parole…
Nigdy tego skrupulatnie nie liczyłam, nie mam więc naukowych dowodów, ale z grubsza oceniając własne frustrujące doświadczenia, na 1000 „przelecianych” profili na Tinderze czy Bumble, w prawo przesuwam kogoś może 2 razy. To teraz pomyśl, ile muszę się namachać palcem, żeby mieć 100 matchy. Bo na stu zainteresowanych mną z wzajemnością chłopaków, rozmowa nawiązuje się może z dziesięcioma? Strasznie niska konwersja, prawda? Z tych dziesięciu maksymalnie trzej docierają do etapu przejścia na łaskawszy komunikator. Jeśli uda się spotkać na żywo chociaż z jednym to jest sukces. A to przecież nawet nie jest początek prawdziwej znajomości!
Ośmielę się postawić tezę, że pisanie wiadomości tekstowych to jedno z największych oszustw naszych czasów. Nie, proszę nie mówicie mi zaraz, że kiedyś ludzie też pisali do siebie listy, bo nie mogli spotykać się osobiście, czy to z powodu odległości, czy norm społecznych. W przeciwieństwie do rozmowy, która ma swoją dynamikę i wymaga sporo refleksu, pisanie to kreacja odarta z prawdziwych aktualnych emocji, kontekstów i znaczeń. Jedno zdanie wysłane Whatsappem zamiast rozwiewać – budzi wątpliwości, prosi się o interpretacje, powoduje rozdrażnienie i frustrację. Ja już nawet nie będę narzekać (jako polonistka) na poziom języka! Ale jako człowiek, który te wiadomości od czasu do czasu dostaje wiem, że większość z nich to skróty myślowe lub mniej lub bardziej świadome manipulacje.
Ileż to razy zastanawiałam się co napisać, żeby to brzmiało cool, lekko, z pewnością siebie, otwartością, ale i żeby było widać, że mam granice i nie zawaham się ich bronić. Ile razy byłam wzywana na przyjacielskie konsylia, które miały doradzić najlepszą konstrukcję odpowiedzi do kandydata. Jak w krótkiej wiadomości tekstowej zawrzeć tyle znaczeń? Nie da się, a my mimo to kombinujemy. Ba! Są szkolenia i książki uczące potencjalnych kochanków telefonicznej i sms-owej korespondencji! Cały ten biznes się kręci na naszej niepewności i przekonaniu o własnych niedostatecznych kompetencjach komunikacyjnych.

Wreszcie – spotkanie
Jeśli już do niego dojdzie to też nie jest lekko. Przede wszystkim oceniamy, czy ten ktoś przypomina osobę ze zdjęcia profilowego, czy może ukradł zdjęcie modela lub aktora z internetu? Czy ma zadbane zęby. Jakie ma buty? (Bo po butach przecież najlepiej widać charakter 😂). Każdy zwraca uwagę na jakiś ważny dla siebie detal, miałam ostatnio rozmowę na ten temat z przyjaciółmi i zdziwilibyście się jak zróżnicowane i nieoczywiste są to aspekty! A potem tylko gorzej: czy dobrze się nam rozmawia. Jakie miejsce wybieramy na spotkanie. Kto je wybiera? Czy to spotkanie to randka czy jednak tylko rozeznanie? I cała reszta komplikacji z najważniejszą zagwozdką: czy on/ona podobał/podobała mi się dlatego, że ma to czego szukam, czy dlatego że byłam/byłem zestresowany i w sumie dawno mi się nic lepszego nie trafiło, więc może być. Tymczasowo.
Związkowa nowomowa
W ogóle powiem wam, że mózg mi wybuchł, kiedy dowiedziałam się o fazie relacji, którą w języku angielskim nazywa się situationship. Jeśli wiesz co to znaczy to moje gratulacje, witaj w popieprzonym nowym świecie randkowania. Ekhm… Jakiego randkowania 😅?
Od początku zatem: teraz się podobno nie chodzi na randki. Randka brzmi jak solidne zobowiązanie, albo chociaż deklaracja. Teraz ludzie się widują, spotykają. Bardzo fajnie rozbiera ten temat na czynniki pierwsze Natalia Kusiak w podcaście Pierwsza randka. Serio, warto posłuchać jak faceci opowiadają o swojej perspektywie na romanse.
Do rzeczy jednak: randki są passe, młodsi lubią zostawiać sobie otwarte drzwi i nie deklarować się za szybko. Zatem nawet jeśli się spotykamy jeden na jeden, robimy to co 10 i więcej lat temu robiły pary na randkach, to to NIE SĄ randki. Widujemy się, rozglądamy się i jesteśmy nadal otwarci i otwarte na ewentualne lepsze okazje.
A system ocen? Czy 6 na 10 jest jeszcze ok? Czy za mało? Czy da się poznać kogoś 10/10? Czy do tej oceny zalicza się tylko wygląd, wzrost, styl ubierania, czy może także intelekt, poczucie humoru, wrażliwość i kulturę osobistą? Jeśli ktoś z czytających to osób zna jakiś wzór na to, to poproszę, bo zastanawiam się ile na 10 mam ja sama – żeby wiedzieć w jaki pułap powinnam celować dla zwiększenia prawdopodobieństwa sukcesu!
A wracając do situationship: możemy spędzać ze sobą masę czasu, robić wspólnie różne rzeczy, poznawać swoich znajomych, uprawiać seks, ale nadal nie być w związku. To jest taki układ, w którym realizujecie wszystko to co 10 i więcej lat temu robiła para w związku – niezależnie od poziomu sformalizowania – ale de nomine w związku nie jesteście.
I zapominamy o wyłączności! To jest dla mnie zagadka kompletna, mimo że jak wiesz moje podejście do seksu jest bardzo swobodne i uważam, że każdy powinien robić co chce pod warunkiem, że nie krzywdzi innych (zatem otwarte relacje i poliamoria – proszę bardzo – jeśli tylko wszystkie strony się na to zgadzają), ale randkowanie, a już szczególnie spanie z wieloma osobami w tym samym czasie jest w moim poczuciu niezdrowe i to na wielu różnych poziomach.
Bo po pierwsze – emocje. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że strony takiego układu są na równym poziomie. Nigdy nie są: zawsze jednej stronie zależy bardziej. I zazwyczaj ta osoba musi przyjąć do wiadomości, że nie jest jedyna. A po drugie – choroby. Trzeba naprawdę dużej dyscypliny, żeby zachować w takich sytuacjach super higienę i nie zarażać siebie – lub pozostałych uczestników układu – różnymi przypadłościami przenoszonymi drogą płciową. Nie jest to rozsądne.

On jest temu winny!
Sama sobie się dziwię że tak długo piszę, a dopiero teraz wychodzi, że to wzystko wina chłopaków! A właściwie zmian w strukturze społecznej, która promuje facetów na rynku matrymonialnym. Dane statystyczne mówią za siebie: to mężczyźni mają teraz – i będą mieć w przyszłości – niewątpliwą przewagę, bo będzie coraz mniej jakościowych mężczyzn i coraz więcej jakościowych kobiet. (Na potrzeby tego wpsiu posługuję się słowem “jakościowy”, ale proszę nie bierzcie tego jako uprzedmiotowienie. Jakościowy – czyli dobrze wykształcony, inteligentny, zadbany, obyty, otwarty). A to oznacza, że w młodszych grupach wiekowych będzie nadpodaż fajnych kobiet i deficyt fajnych facetów. Zaczynacie rozumieć? To jest już widoczne, więc trudno się dziwić, że panowie przebierają, nie spieszą się, testują różne możliwości i wiedzą, że mają czas.
I rośnie liczba świetnych dziewczyn, które albo nie mogą znaleźć sensownych partnerów na podobnym poziomie, albo dają się mamić typom spod ciemnej gwiazdy (najlepiej na świecie pokategoryzowała ich Asia Okuniewska w podcaście Ja i moje przyjaciółki idiotki), albo decydują się na partnerów poniżej swojego poziomu. Sorry, to brzmi brutalnie, ale takie są te nasze smutne nowe realia.
I słuchajcie, sprawdziłam empirycznie, to nie dotyczy tylko milenialsów czy pokolenia Z. To się dzieje także w mojej grupie wiekowej. Faceci 40-50+, z brzuszkami, podwójnymi podbródkami, bez osiągnięć życiowych, oceniają moje zdjęcia na Tinderze i dopytują co ze mną nie tak. Dlaczego jestem taka czy siaka. Co jestem w stanie zrobić żeby ich do siebie przekonać. Ja. Ich. Przekonać. Poczucie własnej wspaniałości nie opuszcza panów nawet w obliczu relacyjnych porażek i nie rodzi refleksji: a może trzeba się trochę postarać? A może odrobina skromności? A może by coś dać od siebie?
Nie wierz w ducha
Ostatnią choć niestety nie ostateczną, rzeczą jest ghosting, czyli sytuacja, kiedy ktoś nam znika z radaru bez słowa wyjaśnienia, bez pożegnania, bez domknięcia relacji.
Ileż ja widziałam koleżanek oszalałych od zadawania sobie pytania:
Dlaczego? Co takiego zrobiłam? Gdzie popełniłam błąd? A może gdybym, a jeśli bym nie…
Nieee moja droga. To nie ty, to on. Tym razem to naprawdę on. Facetom (choć babkom pewnie w jakimś stopniu też) łatwiej jest wyjść z relacji po angielsku, niż tłumaczyć, że nie jest gotowy, nie jest pewny, tyle pięknych dziewczyn chodzi po świecie… Poza tym po co definitywnie zamykać coś, co może się jeszcze przydać? Bo ghosting nie jest ostateczny! Osoba ghostująca nie odcina się zupełnie, zostawia sobie maleńką uchyloną furtkę, i w momentach posuchy lub nudy wychyla zza niej główkę z pytaniem „co tam, jak tam?”, „Jakie plany na wieczór?” I jeśli taką wiadomość przysyła w sobotę o północy to oznacza, że jego plany nie wypaliły i Ty jesteś jedynie backupem! I to nie jest moje przypuszczenie czy teoryjka, tylko wynik niezliczonych rozmów, ktore przeprowadziłam z kolegami. Niemal ze łzami w oczach pytałam o to wielu z nich – tych randkujących oczywiście – i odpowiedź była zawsze ta sama:
Chcę sobie zostawić możliwość powrotu.
Same/sami widzicie, że randkowanie w takich warunkach jest ostrym triathlonem z wilczymi dołami po drodze – nawet dla młodych, a co dopiero dla takich mocno dorosłych osób jak ja. Zatem w toku badań terenowych, kilku sercowych kolizji z glebą, weryfikowania ryzyka zysków i strat, przeliczania czynnika prawdopodobnieństwa, wypracowałam sobie najprostsze możliwe podejście:
Szczerość.
Zanim o tym jednak, dodam, że przede wszystkim ograniczam używanie aplikacji randkowych do minimum. Owszem, da się nam spotkać sensowne osoby, sama znam kilka szczęśliwych i trwałych historii. Ale na Tinderze, Bumble, Badoo czy innej platformie warto trzymać się ustalonego z góry schematu, żeby nie wpaść w kompulsję, syndrom utraconych korzyści, a potem w emocjonalne uzależnienie od poznanej osoby.
Jaki to schemat? Po licznych frustrujących doświadczeniach sama odwróciłam standardowy proces. Polegał on oczywiście na niekończącym pisaniu z kimś, kto pewnego dnia znikał – zanim jeszcze się spotkaliśmy. Taka długa i intensywna wymiana wiadomości tworzyła iluzję progresu, powodowała, że zaczynałam się niepotrzebnie angażować w coś, co albo nie miało szansy przejść na etap prawdziwego życia, albo w prawdziwym życiu okazać się grubym rozczarowaniem.

Zatem jeśli zdarzy mi się match na Tinderze, to natychmiast żądam spotkania. Natychmiast, najlepiej w ciągu kilku dni. Nie może (czyli nie chce)? Usuwam parę. Jeśli nie odpisuje – usuwam po tygodniu, bo nie potrzebuję patrzeć na kolekcję niezdecydowanych profili. Optymalne spotkanie to spacer albo kawa, na drinki przyjdzie czas, bo one obniżają naszą pozycję negocjacyjną 😋 – i nie mam tu na myśli wątpliwości przy płaceniu za zamówienie.
No i szczerość od początku. Nie lubię transakcyjnego charakteru apek randkowych – no bo kiedy spotykamy kogoś w realnym zyciu, to nie uzgadniamy od razu kogo interesuje ons, luźna relacja czy myśli o związku na dłużej. Raczej z zaciekawieniem pozwalamy sytuacji się rozwijać i obserwujemy w niej siebie i tę drugą osobę. Zasadniczo po 2-3 spotkaniach już wiadomo kto co reprezentuje i jakie ma zamiary. I jeśli pojawiają się czerwone flagi – a o tym muszę nagrać osobny odcinek! – zwiewamy bez żalu. Nie ma sensu tracić czasu na takie sobie relacje.
Overthinking precz!
A jeżeli jest dobrze? Staram się nie rozbierać na czynniki pierwsze każdej sytuacji, wiadomości lub jej braku, miny czy gestu. Biorę wszystko jak jest. Overthinking zabija komórki mózgowe i chęć do życia, wierzcie mi. Założenie szczerości i otwartości jest jak haust świeżego powietrza! Daje kupę wolności i lekką głowę. Uważam, że fajniej żyć w prawdzie, pokazywać swoją bezbronność i słabe strony, niż bez końca zastanawiać się czy ta osoba byłaby nadal mną zachwycona, gdyby poznała moje ewentualne wady i słabości, oraz oczekiwania.
I teraz uwaga: to nie jest recepta na sukces! Nie mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że od chwili gdy zaczęłam tak działać moje życie randkowe zmieniło się diametralnie i teraz mam tylko szczęście i powodzenie. Shit happens! Cały czas. Ale wiesz co?
Jestem spokojniejsza. Bycie sobą, w maksymalnej prawdzie i szczerości daje niesamowitą siłę. Nie zaprzecza staraniu się o kogoś, ale pozwala realnie oceniać szanse i ryzyka. Po latach zastanawiania się, czy ktoś mnie lubi tylko ze względu na mój wygląd, status społeczny czy dlatego, że to ja się bardzo staram, wreszcie mam pewność, że mówię własnym głosem i jestem sobą. I jeśli ktoś mnie lubi – to dla mnie samej, dla moich zalet, ale też mimo wad. A jeżeli nie kliknie między nami, to znaczy że to nie to i idziemy dalej.
Nie wiem na ile ty jesteś emocjonalna lub emocjonalny, ale mnie nawiązywanie i kończenie relacji bardzo angażuje, więc uproszczenie i skrócenie tego cyklu jest po prostu sposobem na chronienie dobrostanu psychicznego. Bo w tym cholernym romansowym tańcu trochę się zatracamy, prawda? Niezależnie od tego, czy szukasz miłości czy tylko namiętności, zawsze się w takim układzie odkrywasz, inwestujesz nadzieję i stajesz podatna lub podatny na zranienie. Łatwo też wtedy na zachwianie samooceny. Otwarta komunikacja w każdym układzie rozwiązuje 99% problemów, nie kłamię!
Złote rady
Więc cokolwiek radzą Ci kumple i przyjaciółki
- odpowiadaj na wiadomości od razu gdy je przeczytasz,
- a jeśli nie masz czasu – napisz to szczerze i określ kiedy się odezwiesz.
- Nie lawiruj i nie kłam – bo będziesz się z tym sam lub sama źle czuła.
- Nie graj niedostępnej – jeśli Ci zależy to o tym mów.
- Określ szczerze swoje potrzeby i pragnienia, żeby zobaczyć czy macie podobną wizję tego co za chwilę.
- Nie kłam i nie udawaj – ani że lubisz chodzić z nim na żużel (jeśli tego naprawdę nie lubisz), ani orgazmów – bo on wtedy nigdy się nie domyśli, żeby sprawiać Ci frajdę inaczej, albo bardziej się postarać.
- Dwaj swój czas i uwagę – to jest super ważne zwłaszcza na początku, kiedy jesteście siebie ciekawi i głodni – ale nie zapominaj też, że każde z was ma swoje życie, znajomych i zainteresowania. Nie rezygnujcie z tego!
- A ponad wszystko pamiętaj, że brak natychmiastowej odpowiedzi, jakieś pojedyncze słowa, zmiany nastroju itp. prawdopodobnie nie mają nic wspólnego z Tobą.
Kurczę, to nie miał być odcinek poradnikowy, ale nie mogłam się powstrzymać, bo gdybyśmy wszyscy stosowali się do tych prostych zasad, to zniknęłaby większość problemów z randkowaniem!
Daj więc znać co o tym wszystkim sądzisz, napisz w komentarzu pod postem. Stosujesz jakieś z tych zasad? Jak u ciebie ze szczerością w takich romansowych sytuacjach? Jest coś czego żałujesz – że zrobiłaś lub nie na początku znajomości? A może masz jakieś dodatkowe uniwersalne sposoby, które warto rozpowszechnić? Będę Twoją tubą, tylko napisz!

Dziękuję za Twoją obecność i za wszystkie wiadomości i udostępnienia – i proszę o więcej! Normalizujmy szczerość, naturalne potrzeby, kruchość i pragnienie uwagi. Przytulam was mocno i zachęcam do wysłuchania poprzednich odcinków podcastu Kryzys Wieku Średniego.
A także do subskrybowania serii – w kolejnym kawałku zabiorę się za rozważania co wypada a co nie wypada nosić kiedy się już wejdzie w wiek balzakowski. I jeśli trochę już ze mną jesteś to wiesz, że będzie bez litości 😈
Wszystkie fotografie użyte we wpisie autorstwa Kasi Łodzińskiej ♡