Andrew Tate jest ostatnią osobą o której chciałbym mówić w Kryzysowym podcaście, no ale tak się podkłada, że nie mogę dłużej go ignorować. Zwłaszcza że jest idealnym anty-bohaterem dzisiejszego tematu.
Samce alfa
Szczerze – mam nadzieję, że nie wiecie kim jest Andrew Tate. Sama długo nie miałam o nim pojęcia, bo jego koncepcje szczęśliwie nie przenikały do mojej bański informacyjnej. Świat gruchnął mu śmiechem w twarz na przełomie roku, kiedy wdał się w słowną potyczkę ze aktywistką Gretą Thunberg (którą Szwedka wygrała przez czysty knock out), i zaraz po tym został aresztowany przez rumuńską policję. Za co? Za handel ludźmi i udział w zorganizowanej grupie przestępczej, w ramach której wraz ze wspólnikami najpierw rekrutowali kobiety, a później zmuszali je do tworzenia treści pornograficznych.

Tate zdobył sławę dzięki karierze w kickboxingu, udziale w 17. bodajże edycji brytyjskiego Big Brothera, ale ponad wszystko – przez mizogińskie wypowiedzi i szerzenie poglądów odbiegających skandalicznie od tego, czemu hołdujemy w humanistycznych, liberalnych społeczeństwach. Jego publiczne wypowiedzi były tak bardzo po bandzie, że został nawet zablokowany przez najpopularniejsze platformy społecznościowe jak Facebook, Instagram, Twitter i TikTok, za naruszenie zasad serwisów i szerzenie mowy nienawiści. Co to za mowa?
„Kobiety są ostatecznym symbolem statusu wśród elitarnych graczy”.
„Myślę, że kobiety należą do mężczyzny”.
„Kobiety od bardzo dawna wymieniają seks za okazję. […] Jeśli narażasz się na gwałt, musisz ponieść pewną odpowiedzialność”.
„Jeśli nie masz Lambo, jesteś gównianym żukiem”.
„Mężczyźni, którzy żyją bez samokontroli, płaczą, gdy ich dziewczyna ich zdradza, bo na pewno to robi, ponieważ nie szanuje beksy, a jest z tobą tylko dlatego, że jest brzydka jak cholera i musi zadowolić się takim małym sojowym chłopcem jak ty.”
“Your man isn’t loyal, he just can’t get another woman.”
Po co ja w ogóle cytuję tego skurczybyka? Symbolizuje wszystko, z czym się nie zgadzam w narracji na temat męskości i kobiecości, oraz relacji między nimi. Ano dlatego, że Andrew Tate swoimi kontrowersyjnymi poglądami dzieli się ze zbuntowanymi mężczyznami, którzy chcą odzyskać władzę nad kobietami, przywrócić stary “naturalny” porządek i zasady koegzystowania płci.
Dyskryminacja mężczyzn
Nie on jeden oczywiście. Twitter, TikTok, Reddit i inne platformy pełne są samozwańczych coachy, którzy robią wszystko, żeby mężczyźni odzyskali moc i należne im miejsce w hierarchii. Oczywiście powyżej kobiet. Pseudofilozofia red pill, przejęta z filmu Matrix i szerzona w tzw. manosferze opiera się głównie na walce z feminizmem i udowadnianiu, że to nie kobiety ale mężczyźni są ofiarami dyskryminacji i przemocy. Tak tak, dobrze czytacie. Biały mężczyzna z zachodu czuje się uciskany.
Za kryzys męskości, którego jesteśmy świadkami, najczęściej wini się emancypację kobiet. To silne kobiety tworzą słabych mężczyzn – tłumaczą internetowi ideowcy. Na tej kanwie tworzą się całe teorie – od sposobów na znalezienie odpowiednich partnerek i partnerów, aż po quasi-filozoficzne tłumaczenia świata, gospodarki i stosunków społecznych.
Idealna kobieta, idealny mężczyzna
Zabijcie mnie, nie wiem dlaczego ciągle trafiam na treści dotyczące tego jaka powinna być kobieta i jaki powinien być mężczyzna – powinni w odniesieniu do osiągnięcia sukcesu matrymonialnego. Na pierwszy plan wysuwają się teorie, że problemy w relacjach wynikają z tego, że babki wchodzą w męską energię, a faceci są słabi. Oraz że kobiety w takiej męskiej energii (która nota bene dla mnie jest po prostu poczuciem sprawczości i życia wg własnych zasad) nigdy nie znajdą sobie partnerów, bo samce alfa nimi gardzą.

Coś wam powiem. Mówiłam o tym i pisałam już nie raz, ale chyba trzeba to powtarzać do znudzenia: ktoś kto jest pogodzony ze sobą, stabilny mentalnie, inteligentny i wrażliwy, nie zrazi się tym, że spotkana kobieta zarabia własne pieniądze, jest obrotna i ma własne zdanie! W obecnej sytuacji gospodarczej byłoby zresztą strzałem w kolano zakładanie, że w stadle tylko jedna osoba będzie zapewniała byt.
Podróż w czasie
Coraz częściej jednak słyszę poglądy wyjęte wprost ze Stepford (pamiętacie film Stepford Wives?) lub głębokich lat 50-tych.
Dlaczego w roku 2023 mężczyźni prężą się jak Don Draper a kobiety przywdziewają seksowne fartuszki i czekają w progu z gotowym kieliszkiem martini?

To, że część facetów czuje się w nowej rzeczywistości zagubiona w ogóle mnie nie dziwi. Stary, patriarchalny porządek się kruszy. Przestały działać społeczne i obyczajowe hamulce, które przez wieki utrudniały kobietom dostęp do edukacji, a co za tym idzie – niezależności ekonomicznej. Nagle okazało się, że żeńskie mózgi choć mniejsze – są całkiem mocarne. Statystycznie wyższe wykształcenie zdobywa dziś więcej dziewcząt niż chłopców. Mało tego – kobiety kształcą się chętniej także w późniejszym wieku. Za tym idzie większa samoświadomość i poczucie sprawczości, które z kolei pokazują, że życiowy partner nie jest już konieczny dla bezpieczeństwa materialnego i jakości bytu. Babki stały się jakby bardziej ostrożne w wybieraniu partnerów. Dla męskiej części społeczeństwa, tej nie nadążającej oczywiście, stało się to realnym zagrożeniem. Bo ich standardowe przewagi: siła fizyczna, lepszy poziom edukacji, wyższe zarobki, dostęp do władzy, przestały się sprawdzać! I ci, którzy nie zdążyli wsiąść do pociągu “postęp”, pielęgnują teraz resentymenty i obwiniają o swoje niepowodzenie wyzwolenie kobiet.
Manosfera
Rezultatem tego jest popularność nie tylko ekscentrycznego Andrew Tate’a, ale poważnych konserwatywnych myślicieli, jak choćby Jordan Peterson. Ten psycholog kliniczny, wykładowca uniwersytetu Toronto oraz Harvarda, który w książce 12 życiowych zasad przekazał całkiem sensowne, choć nieodkrywcze wskazówki jak żyć, stał się w ostatnich latach idolem młodych mężczyzn. Dlaczego? Bo uparcie kontestuje poprawność polityczną, i pod warstewką rzeczowej naukowej analizy przemyca mizoginistyczne poglądy i prawicowe podejście do hierarchii płci.
Narracja obu panów, którzy bądź co bądź wywodzą się z odległych światów, jest w sumie podobna: mężczyźni muszą odzyskać należną im władzę. Mężczyźni muszą dominować.
A co na to kobiety?
Żony ze Stepford

Tu mam właśnie największą zagwozdkę. Zdumiewające, że gdy tak mozolnie wywalczyłyśmy już należne nam miejsce, czyli dostęp do edukacji i możliwość decydowania o swoim życiu, nagle nastąpił odwrót. I to niekoniecznie w wykonaniu matron, którym stary porządek być może wydawałby się bardziej bezpieczny, bo znany.
Paradoksalnie, dziś to młode kobiety robią kilka kroków w tył, definiując swoją pozycję na rynku matrymonialnym w bierno-agresywny sposób. Oto dowody:
Facet proponuje ci randkę w parku? Odpowiedz mu że nie jesteś psem.
Chce cię zaprosić na kawę? Nie ma mowy – jeśli nie jest w stanie zabrać cię na kolację do restauracji, to jak zamierza udowodnić, że utrzyma rodzinę?
Czy zgodzić się na podzielenie rachunku na randce? Nigdy! Twój wkład finansowy w spotkanie to koszty makijażu, manicure, stylizacji i fryzury.
O ma ci zapewnić princess treatment!
To są dosłowne cytaty z rad dotyczących relacji, których w internecie jest na pęczki.
Nie twierdzę, że wszystkie kobiety tak działają, ale spora grupa dziewczyn sama spycha się do roli ozdoby, trofeum, a ostatecznie może nawet utrzymanki. Chcą żeby o nie zabiegać, żeby je zdobywać, żeby za nie płacić i uważają, że to jest ich ukłon w stronę męskości alfa. Nazywają taką postawę byciem w żeńskiej energii, czyli tej przyjmującej, biernej i łagodnej. (O tych tzw. energiach mówiłam we wpisie o handlarzach nadziei). Z jednej strony mnie to bardzo śmieszy, bo w takim podejściu nie ma nic łagodnego. To jest totalnie transakcyjny model zawierania relacji i nie różni się za bardzo od targowania się rodzin w sprawie posagu i warunków na jakich odbędzie się przekazanie panu młodemu panny młodej.
Z drugiej – bardzo bardzo mnie to niepokoi, i smuci oczywiście, bo robią tak nie tylko dziewczyny, które nie wygrały na intelektualnej ruletce. Takie poglądy głoszą z ogromną swadą także bystre, wykształcone i odnoszące zawodowe sukcesy młode kobiety. Pobrzmiewa mi tu duży dysonans, bo nie rozumiem jak mogą łączyć tradycjonalistyczne podejście do sposobu szukania partnera i nawiązywania związku, ze swoją żywiołową publiczną działalnością. Nie sądzę, żeby po ewentualnym ślubie dały się zagonić do kuchni i opieki nad dziećmi. Jest szansa, że za parę lat będę z niegasnącą fascynacją przyglądać się temu, jak rozwinęły się te życiorysy. I upewnię się, że mam do tego wystarczający zapas popcornu 😉
Wzór na wysoką wartość
Ze strony mężczyzn też są narzędzia nacisku.
Faceci mają obsesję znalezienia tzw. high value women, czyli kobiet o wysokich standardach i wysokiej wartości. Proklamują, że kandydatka na żonę powinna posiadać zestaw pewnych nienegocjowalnych cech. Czy te cechy stawiają je na równi z mężczyznami? Absolutnie nie. Kobieta powinna być atrakcyjna i zadbana, ale nie na tyle seksowna, żeby budziło to podejrzenia, że chce przyciągać uwagę mężczyzn. Musi być bystra – ale nie na tyle żeby przewyższyć intelektualnie partnera. Fajnie żeby miała pracę i nie była leniwą bułą, ale niech nie zarabia więcej od niego. Jeśli ma przyjaciółki singielki, to powinna się ich pozbyć w momencie wejścia w związek, bo inaczej będą jej sączyły do uszu emancypacyjny jad, a to w końcu na pewno zrujnuje związek. Powinna mieć fantazję i otwartość w łóżku, ale niski body count.
Cnota
No właśnie – body count. Jeszcze miesiąc temu nie miałam pojęcia co kryje się za tym zgrabnym anglicyzmem. Dla niewtajemniczonych: to nowy sposób określania ilości partnerów i partnerek seksualnych. Oczywiście nie muszę dodawać, że pożądany jest niski, a potępiany wysoki. Dokładnie jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu. I choć dotyczy obu płci, to największe emocje budzi w przypadku kobiet. Słyszę to i mam deja vu:
Kobieta, która ma wysoki body count nie jest w stanie stworzyć trwałej relacji.
Kobieta która ma wysoki body count nie szanuje swojego ciała.
Kobieta która ma wysoki body count ma zaburzenia osobowości, jest rozwiązła, ma niską wartość jako człowiek.
Dowodzono także, że kobieta ma mniejsze potrzeby seksualne więc wysoki body count jest wbrew naturze i musi, po prostu musi świadczyć o tym, że jest z nią coś nie tak.
Parę cytatów z mojego TikToka:
“Mam prawo i będę pytać [o bodycount]. Badania naukowe potwierdzają, że wycieruchy z wyjebanym licznikiem nie nadają się na partnerkę”
“Skoro mowa o psychologii – wg niej u kobiety minimum 3 partnerów powoduje ciągoty do zdrady.”
“Żaden facet nie chce iść chodnikiem i czuć że co trzeci facet się uśmiecha” – to oczywiście szydera z rogacza.
W komentarzach pod moimi filmami regularnie pojawiają się słowa “mieć kobietę”, “pilnować jej”, “inni ją mieli”. Czy to nie uprzedmiotowienie?
Myślę sobie: serio? W tych czasach, gdy w jakimś stopniu wreszcie udało nam się pogodzić z seksualnością, zaakceptować swoje ciała, oswoić przyjemność płynącą z erotycznych doznań, gdy wiemy, że kompatybilność łóżkowa jest ważna tyle samo co zgodność charakterów i wyznawanych wartości? Naprawdę mamy robić trzy kroki w tył, przywdziewać pas cnoty, czekając na tego jedynego?

Podwójne standardy wjeżdżają mocno, bo oczekiwań czystości w zasadzie nie ma wobec panów. Piewcy tej teorii posiłkują się pseudonaukowym banałem mężczyzny-myśliwego i kobiety-zdobyczy.
O ile on musi doświadczać, o tyle ona powinna zachować – skądinąd skompromitowany już przez naukę koncept – dziewictwo do czasu zawarcia docelowej relacji.
I o ile zadawanie na początku znajomości pytania o ilość wcześniejszych partnerów może być uznane za faux pas, o tyle domniemane prawo do otrzymania tej informacji pachnie mi przemocą. Jest grupa facetów – tych wyznawców Tate’a i Petersona o których wspominałam wcześniej – którzy czują się uprawnieni do wymuszania takich wyznań. Niektórzy próbują zasłaniać się racjonalnymi argumentami np. zdrowiem i możliwymi zakażeniami przenoszonymi drogą płciową (jakby nie wystarczyło poprosić o wyniki badań, co jest rozsądne i uzasadnione na starcie relacji).
Większość agresywnie dowodzi, że to ich święte prawo. I jeśli partnerka nie chce zdradzić tej liczby to:
- Na pewno ma na koncie setki zaliczonych penisów
- Żegnam, nara, pa pa zdziro
A jeśli dziewczyna tą wiedzą się podzieli? – Na pewno kłamie. I zaniża „licznik”.
I tak lądujemy w zaklętym kręgu nieufności i podejrzeń. Słaba baza dla związku, co?
Zazdrość czy kontrola?
Zastanawiałam się długo skąd w naszych nowoczesnych czasach takie przywiązanie do “czystości”? Nie jestem psycholożką ani socjolożką, nie poprę więc swoich wniosków wynikami badań, tylko rozmowami z ludźmi. I na moje oko w tym koncepcie bodycount w ogóle nie chodzi o seks, tylko o kontrolę.
Zwłaszcza, że nie klei się ona z skrajnie kontrastowym oczekiwaniem, żeby kobieta była w łóżku aktywna i pomysłowa, a nie leżała jak tzw. kłoda.
Kiedy rozpoczęłam dyskusję na ten temat na moich socialach (warto poczytać komentarze tu, tu i tutaj, ale ostrzegam, że to szokująca czasmi lektura), pojawiły się też głosy mówiące o tym, że kobieta mająca wielu partnerów robi się wymagająca. Bardziej wybredna. Może nawet porównuje kochanków – dociekali panowie.
Zatem mam podejrzenie, że ta nowa moralność, czyli takie układanie narracji wokół związków, żeby wróciły one do dawnych niesprawiedliwych standardów, to próba wywołania kontrrewolucji w aksamitnych rękawiczkach. Czasy są ciężkie, więc ziarno ma szansę paść na podatny grunt. Która z nas nie chciałaby się czuć bezpiecznie, dostatnio i noszona na rękach? Problem w tym, że większość tych krzykaczy to jednak samce beta, brzydko zwani w internecie stulejarzami i smalcami. To panowie którzy albo nie mają szans na relacje i nadają swoje agresywne komunikaty z piwnicy, bo boją się konfrontacji ze światem. Albo cwaniaczki, którzy w partnerce szukają matki, i kiedy już uda im się z kimś związać, każą się obsługiwać jak dzieci.
Spokojna męskość
Na moje oko mężczyzna, który jest osadzony w swojej męskości, świadomy własnych zalet i ograniczeń, nie obawia się zaradnej i inteligentnej kobiety. A pozostali rozpaczliwie łapią się wątpliwych tłumaczeń swoich niepowodzeń, łatwo zwalając winę za nie na kobiety, ich panoszenie się i rozwiązłość. Ja wiem, że jest ciężko, ale myślę sobie, że tym nieprzystosowanym osobnikom najbardziej szkodzą właśnie wszyscy tejtowie i petersonowie internetu. Odmawiają facetom prawa do emocji, miękkości, błędów i porażek. Każą trzymać się kurczowo starego, zużytego konceptu, który szkodził wszystkim – i kobietom i mężczyznom. Mam taką myśl, że ich działania w efekcie okażą się pudłem. Bo już teraz kobiety coraz częściej wybierają wolność, nie chcą się decydować na byle jakie związki. Cyniczne dogryzanie “zostaniesz starą panną z kotem” przestało brzmieć jak ponura wizja. Przeciwnie, koty są świetne, a możliwość życia po swojemu to całkiem fajna perspektywa. Więc radziłabym redpillersom refleksję i trochę łagodności. Być może wtedy także oni trafią na kogoś miłego, kto zaakceptuje ich takich, jakimi są.
Tego nam wszystkim życzę.
Dziękuję za przeczytanie 17-go Kryzysu. Niezmiennie zachęcam do wsparcia finansowego mojej twórczości – link do cyklicznej zrzutki jest tutaj, ale nie trzeba subskrybować. Jednorazowe wpłaty też są mile widziane. Moja wdzięczność będzie nieziemska 😉
Ciao!