Założę się, że wiele czytającycyh ten wpis matek niezbyt lubi swoją – życiową podobno – rolę. Czasami nie lubimy nawet swoich dzieci. Powiedziałam to głośno 😉 Poczułyście ulgę?
Mam przeczucie, że prawdziwe emocje stojące za relacjami matek i dzieci są tabu w dużo większym stopniu niż masturbacja czy romanse z młodszymi mężczyznami.
Święta rola
W naszych polskich żyłach – męskich i kobiecych – płynie przekonanie, że rola rodzicielki jest święta. Zwykle zupełnie nieświadomie otaczamy ją różową watą cukrową spełnienia i satysfakcji. Ta puszysta chmurka unosi macierzyństwo ponad zafajdane pieluchy i znój wychowywania coraz bardziej trudnych pokoleń.
Bycie matką jest uświęcone i szlachetne. Już nawet nie tylko za sprawą konotacji religijnych, gdzie dziewica – a więc postać nieskalana – stała się niedoścignionym punktem odniesienia dla wszystkich steranych życiem kobiet w wieku rozrodczym.

W naszych laicyzujących się bezlitośnie zachodnich społeczeństwach mamy jeszcze jeden młotek, którym wali się po głowach niezależnie myślące obywatelki: naturę. Argumentacja tych, którzy tracą patriarchalne przywileje i marzą o przywróceniu konserwatywnego porządku to biologia i historia. Wycierają sobie gęby wyrwanymi z kontekstu faktami naukowymi i próbują udowadniać, że walka z naturalnym powołaniem i predestynacją kobiet odbiera ich życiu sens i jest marnowaniem zasobów.
Rodzenie a spełnienie
Skoro powoływanie się na religię stało się trochę nieskuteczne, to trzeba sięgać po bardziej rozumowe argumenty. I głosić, że rodzenie dzieci na pewno służy kobiecemu zdrowiu i poczuciu spełnienia. Konserwatystów nie przekonuje niestety to, że coraz mniej ludzi chce mieć potomstwo. Liczba urodzeń spada stopniowo od 2018 roku i obecnie jest najniższa od czasu II wojny światowej! Jednak najciekawsze w kontekście tych zmian jest to, że decyzja o rezygnacji z powoływania nowego życia przestaje być czymś wstydliwym lub ukrywanym. Co bardziej asertywne jednostki domagają się uszanowania swoich wyborów. Coraz śmielej edukujemy otoczenie, wymagamy taktu przy zadawaniu pytań o tę intymną sferę życia. Wścibstwo – nawet życzliwe – na temat planów prokreacyjnych pomału staje się towarzyskim faux pas. Ciocie, wujkowie i babcie uczą się gryźć w język, a młodzi przestają wstydzić podejmowania nietradycyjnych decyzji życiowych.
Bo nagle okazuje się, że dla coraz większego odsetka ludzi powołanie do życia potomstwa nie jest największym marzeniem.
Ale ten odcinek jest o gniazdowaniu, więc stawiam pytanie: co z tymi, którzy jednak zdecydowali się na pisklęta – mniej lub bardziej świadomie i celowo?
Matka – bohaterka
Rodzicielstwo, a właściwie macierzyństwo, jest w naszej szerokości geograficznej uważane za dobrowolnie przyjmowane zobowiązanie do bohaterstwa. Serio tak o widzę. Już na etapie zabawy lalkami wsącza się nam w mózgi, że dla dziewczyny to najważniejsze życiowe wcielenie. Ważniejsze niż wykształcenie, niż rozumienie siebie, ważniejsze niż samostanowienie i niezależność ekonomiczna. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu z zabawkami, żeby zobaczyć, jak socjalizuje się dziewczynki do przyszłych zadań. Sztuczne niemowlęta, miniaturowe wózki, mikroskopijne kuchnie opatrzone logotypami realnych wytwórców sprzętu agd, wyposażone w maleńkie garnki. Plus wybór ubranek, pieluch i akcesoriów dla małoletnich mam. Plastikowe rekwizyty do zabawy w dom i rodzinę.
Ale nie dość, że wyrastamy w oczekiwaniu na tę wielką rzecz, to jeszcze przyswajamy jak realizować ją w sposób męczeńsko-poświęcający się (fenomenalnie opisała to Natalia de Barbaro w Czułej przewodniczce). Nie tylko dlatego, że dziedziczymy ten wątpliwy zdrowotnie etos po własnych rodzicielkach, ale także z braku realnego wsparcia – państwa i społeczeństwa. Podobnie jak w fikcyjnym Gilead kobiety oczekujące dziecka otacza się uwagą tylko do czasu porodu, a po rozwiązaniu zostawia samym sobie.
Nie mamy jak, lub nie chcemy korzystać z pomocy bliskich – i zwróćcie uwagę że takie wsparcie z automatu powinny zapewniać kobiety. Nie mężczyźni, którzy przecież także będą beneficjentami systemu ubezpieczeń, ratowanego przez właśnie rodzące się pokolenia. To od kobiet – matek i babek – oczekuje się poświęcenia i rezygnacji z własnego życia, czyli tego etapu, o którym mówię w podcascie. Kto aplikował do żłobka czy przedszkola ten się w cyrku nie śmieje. Po okresie niańczenia, czyli pracy 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, na plecy spada nam jeszcze niewydolny i anachroniczny system nauczania. Spycha się rodziców duży kawałek ciężaru edukacji. I koszty – rodzina to przecież także koszty finansowe!
Wg wyliczeń Centrum im. Adama Smitha utrzymanie i wychowanie dziecka w Polsce do 18. roku życia to dla rodziców obciążenie sięgające 265 tys. zł. Ponad ćwierć miliona! To świeże dane, za 2022 rok. Ktoś tam jeszcze ma zamiar krzyczeć jakim to benefitem jest 500+? Naprawdę?

Wysoka cena więzi
Obciążenia finansowe to jednak drobiazg w porównaniu z tym, co czeka rodziców, a szczególnie matki, podczas tych lat. Będę się skupiać na kobietach, bo to moja osobista perspektywa.
Na pewno niektóre_rzy z was zachcą wejść w polemikę, że kobiety same sobie są winne, że ojcowie też mają źle, że system nie jest sprawiedliwy dla nikogo. Ale przypominam, że to felieton, a felieton rządzi się swoimi prawami i pozwala mi na przyjęcie subiektywnej perspektywy: że jestem matką nie ojcem, że jestem mieszkanką dużego miasta, przedstawicielką klasy średniej, że korzystam z wielu przywilejów – z tego punktu będę mówić. Nie potrafię i nie chcę zabierać głosu za osoby o innej historii. Niech każdy opowiada swoją. Zatem proszę nie zarzucajcie mi, że wykrzywiam narrację lub jestem niesprawiedliwa – to tylko mój wycinek. Jestem jednak pewna że sporo słuchaczek znajdzie w tej opowieści siebie.
Kiedy we wczesnej młodości myślałam o potomstwie, nie zastanawiałam się zbyt szczegółowo jak to będzie. W sumie nawet nie bardzo lubiłam cudze dzieci, ale miałam przeświadczenie, że własne pokocham od razu. Czytałam książki, kupowałam magazyny dla rodziców. Starałam się jak najlepiej przygotować do tej nowej roli.
Z perspektywy 24 lat i trójki pociech powiem wam, że moim zdaniem nie ma szans, żeby przygotować się do macierzyństwa! Nie ma takiej książki na świecie, takiego podcastu ani takiej grupy wsparcia, która da ci wiedzę narzędzia na każdą rodzicielską ewentualność. Jest w tym za dużo zmiennych. Jesteś ty, z całym bagażem swojego doświadczenia w dzieciństwie, swojego poziomu świadomości, Potem masz swoje cechy charakteru. Potem otoczenie, które na ciebie wpływa. A to tylko z Twojej strony. Przemnóż to przez dwa, jeśli decydujesz się na potomka z partnerem lub partnerką. Dalej jest bohater lub bohaterka całego zamieszania: bąbelek. Bąbelek oprócz tego że prodzi się wyposażony we własne cechy osobowości, to jeszcze w czasie dorastania będzie przechodzić przez tak różne fazy rozwojowe, że wiedząc o nich kazałabyś sobie podwiązać jajniki. I wiesz? Myślę że brak takiego kompleksowego poradnika dla rodziców to jednak błogosławieństwo dla dzietności, bo pewnie po przeczytaniu go większości potencjalnych rodziców odeszłaby ochota na rozmnażanie. Rodzicielstwo, a już szczególnie macierzyństwo, to nie słodko-pierdzący obrazek z reklamy odżywek dla niemowląt.
Macierzyństwo zakneblowane
Myślę że ten optymizm jest w jakimś stopniu konieczny, ale też bardzo nas knebluje. Oczywiście, że dzieciaki dają nam dużo satysfakcji i tego spełnienia, o którym wspomniałam na samym początku.
I jeszcze uwaga, że specjalnie będę tu unikać sformułowania „posiadanie dzieci” bo jest straszne, dzieci nie są nasza własnością i odmawiam takiego ich traktowania.
Ale oprócz obezwładniającej miłości – jeśli ją poczujesz, bo to naprawdę nie jest takie oczywiste i powszechne dla wszystkich od samego początku – dostaniesz w pakiecie niekończące się lęki, przygniatającą odpowiedzialność, i wreszcie gniew i złość, których nie będzie ci wolno wyrażać – ani wobec dziecka, ani w ogóle. Będziesz zmęczona – i nie mam na myśli zmęczenia płaczem ząbkującego malucha czy nieprzespanymi nocami. To zmęczenie będzie z Tobą aż do końca liceum; wiem co mówię, doświadczyłam tego już dwa razy, teraz przechodzę trzeci i wcale nie jest łatwiej. Przyjdzie wiele momentów, kiedy będziesz sobie zadawać pytania, dlaczego cały wysiłek jaki wkładasz w opiekę i wychowanie, dlaczego poświęcenie temu prawie wszystkiego, przynosi tak marne rezultaty? Czasami mam wrażenie, że frustracja i rozczarowanie sobą to moje drugie imię, ale rzadko mam komfort wyrażania teg. Przede wszystkim ze strachu że moje dziecko się o tym dowie i pomyśli że go nie kocham, a po drugie dlatego, że każda mama chce być postrzegana jako dobra mama. I możemy sobie wmawiać, że chcemy być wystarczająco dobre, ale w głębi serca potrzebujemy medalu. Nawet od obcych na ulicy. Więc tym bardziej trudno radzić sobie z tymi trudnościami i poczuciem nieadekwatności.
A jeżeli się załamiesz, bo nie dasz rady tego dźwigać, o jedyne na co możesz liczyć to to, że ludzie będą przychodzić do ciebie z sugestiami i radami jak powinnaś żyć.
I słyszysz od mądrali różnych, że masz się cieszyć każdą minutą z dziećmi. Bo czas tak szybko mija i za chwilę nie będą tymi słodkimi bobasami, rezolutnymi przedszkolakami, ciekawskimi uczniami czy idealistycznie bezczelnymi nastolatkami.
Oprócz pięknych chwil – bo one są! – przeżywamy też ciężkie, i czasami mamy serdecznie dość: macierzyństwa, własnych dzieci i siebie jako matek. Ale to, że się wściekamy nie oznacza że nam nie zależy. Gdyby nam nie zależało, to pewnie pozostałybyśmy obojętne, miałybyśmy to w dupie. Byłoby łatwej. Ale ciągła walka między tym, jak chcę dla moich dzieci, a tym, co potrafię, jest wyniszczająca. Bo najtrudniejsze jest to, jak bardzo kochamy nasze dzieci.
Spadek
Nie mamy my, kobiety , prawa do słabości. Etos matki jest silny jak skała. Nie uwzględnia tego, że większość nas nosi w ciele pamięć własnych – nie zawsze krzepiących – przeżyć i doświadczeń dzieciństwa. I w całej tej podróży przez wychowanie potomstwa ta ukryta, pogrzebana często część, rwie się do prostych rozwiązań – klapsów, wrzasku, zatrzaśnięcia się w milczeniu, stosowania kar. Mimo ton przeczytanych poradników i mocnych postanowień tworzenia rodziny w sposób kategorycznie odmienny od tego, jak same byłyśmy traktowane, w głębi siebie wiemy z całą pewnością, że te stare niedobre metody podziałałyby od razu! Bo działały, kiedy nasi opiekunowie stosowali je wobec nas. Niech pierwsza rzuci kamieniem ta której nigdy ręka nie zaświerzbiła!

Czy łatwo mi to mówić? Nie. Nie czuję, że to powód do chwalenia się, ale tak bywało. To było bardzo pokręcone, ale też bardzo kuszące i wchodzące niejako automatycznie. Zamiast siłować się bez końca z potworem noszonym w sobie i spokojnie tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć i okazywać miłość oraz wsparcie – mogłabyś się rozedrzeć i wyrzucić gnojka z pokoju. Dać mu szlaban na coś. Wyrazić wobec niego swój gniew i bezsilność. Pokazać że też jesteś człowiekiem, masz słabości. Ale wiesz, że twoje dziecko byłoby tym przerażone, nie udźwignęłoby tego, bo nie ma twoich doświadczeń, nie ma twojej wyporności. Zdarzało mi się czasami dzielić z dziećmi historiami z własnych szczenięcych lat, ale one słuchały ich jak baśni o żelaznym wilku. Moja córka jak mantrę powtarza: to były inne czasy. A mnie trafia szlag, bo wiem, że nie byłam w stanie zbudować na tamtym deficycie zapasu cierpliwości, serdeczności i wsparcia jakiego potrzeba mojemu dziecku – i zranionemu dziecku we mnie. Jak czerpać z próżni?
Bo tak!
W tym wszystkim jedną z gorszych rzeczy jest rodzicielska świadomość, że wiesz lepiej. Że naprawdę potrafisz przewidzieć, jakie skutki przyniesie zachowanie twojego syna czy córki, że będzie szkodzić przede wszystkim im. Pewnie, chciałabyś powiedzieć: trudno, pieprzyć to, i odpuścić. Niech się dzieje, co chce. Ale wiesz że to będzie eskalować. Że inercja pożre wszystko i za chwilę nie poznasz ani swojej rodziny, ani domu i twoje skarby będą sobie strzelać w życiowe kolano, bo nie zadbałaś o to żeby je przygotować na skutki podejmowanych wyborów – czy chodzi o naukę czy towarzystwo. Jeśli jesteś mamą (lub tatą oczywiście) to proszę powiedz teraz, czy nigdy nie wstydziłaś się za dziecko na wywiadówce w szkole? Albo wobec znajomych? Czy nie byłaś czasami zażenowana jego zachowaniem, ale z taką dozą poczucia, że to ty zawiodłaś jako rodzić? I że to tobie należy się negatywna ocena: spierdoliłaś na całej linii i wszyscy to widzą? Niestety jak nie patrzeć dupa z tyłu! Albo będziesz walczyć teraz i trwać w nieustannym zwarciu z tymi, których kochasz najbardziej na świecie, albo potem, gdy to „odpuszczenie” będzie odbijało się na nich w dorosłości. Bo cierpienie jest ci pisane niezależnie od tego którą opcję wybierzesz
Więc ciężko odmówić nam, matkom, okazjonalnego prawa do nienawidzenia tej roli. Do fantazjowania o pozbyciu się bachorów na czas nieokreślony. I do tego, żeby za nimi nie tęsknić i nie mieć z tego powodu poczucia winy. Nie zrozumcie mnie źle – kocham moje dzieci tak bardzo, że dałabym sobie wyciąć wszystkie organy żeby je ratować. Do tej pory czuję fizyczny ból kiedy one cierpią. Cieszę się, że są na świecie, ale też cieszę się, że wreszcie zaakceptowałam siebie jako – hmmm nienawidzę tego oklepanego sformułowania – wystarczająco dobrą matkę. A czasem niewystarczająco. Zdarza mi się ostatkiem sił i rozumu tłumaczyć Poli (kiedy jest dla mnie wredna i roszczeniowa), że się staram. Naprawdę bardzo się staram. Ale nie daję rady, bo nie dostałam dobrego przykładu ani we własnym rodzinnym domu ani w otoczeniu. I jedyne co mi przyświeca to cel, by być dla niej taką mamą, jaką sama chciałabym mieć.
Poranione pokolenia
Opublikowałam jakiś czas temu wideo, w którym żartobliwie podsumowałam co oznacza bycie przedstawicielką pokolenia X, jak bardzo nasze czasy nas uodporniły na przeciwności losu, ile musieliśmy znieść i z czym się zmagać, a mimo wszystko daliśmy radę.
Dostałam za to spore bęcki szczególnie od młodszych pokoleń. Rzucano mi w twarz, że nie ma co się chwalić traumami i cierpieniem, które przekazujemy w spadku własnym dzieciom. I że jesteśmy dla nich trucizną. Ała! Zabolało, przyznaję, bo o ile znam swoje i moich rówieśników wady, to nie spodziewałam się tak ostrych słów. Bezlitosnych. Wytykających braki i błędy kompletnie bez kontekstu warunków, w jakich sami się wychowaliśmy, ale także nakładu pracy jaką musieliśmy włożyć w przerwanie tego schematu. Bo patrz – ja byłam wychowywana w konkretnej dyscyplinie. Niby moi rodzice słuchali rocka i ubierali się modnie, ale rękę mieli ciężką i wymagali absolutnego posłuszeństwa – podobnie jak ich rodzice, czyli osoby urodzone przed wojną! To teraz wyobraź sobie jak ktoś, kto nigdy nie mógł wybrzydzać przy jedzeniu, nosił wybrane dla siebie ubrania, do domu wracał przed wyznaczoną godziną, nie dostawał kieszonkowego – jak taka osoba musi się pilnować, żeby nie powtarzać tych ograniczających schematów? Przecież o wiele prościej byłoby nam kontynuować to stresowe wychowanie, wymagać bezwzględnego posłuchu i stosować kary. Szukanie wiedzy, okazywanie zrozumienia i współczucia, psychoedukacja i staranie by być lepszym ojcem czy lepszą matką są dużo trudniejsze!
Oczekiwania młodych
I mam jeszcze taką myśl, że te nowe pokolenia – zetki i alfy – mają pewien wyjątkową trudność wynikającą z wychowania. Te dzieciaki są niesamowicie świadome siebie, uzbrojone w wiedzę – nawet jeśli jest to psychologia przemielona na papkę na TikToku. Mają wiedzę o swoich prawach i masę wymagań, a przy tym są ultra delikatne, bo my jako rodzice kompensujemy im to, czego sami nie otrzymaliśmy. One potrafią opowiedzieć o swoich uczuciach i emocjach. Są sto razy bardziej świadome niż my w ich wieku. I proaktywnie oczekują naszego zrozumienia, a co za tym idzie – zrozumienia ze strony świata. Są mięciutkie i nieprzygotowane na ciosy, które życie im zafunduje. Wychowane w przekonaniu wprost z reklamy serka – że mogą być tym kim chcą, nie ma ograniczeń, sięgaj najwyżej jak się da!
Ale ten odcinek wcale nie miał być o tym. Chciałam pogadać o fenomenie pustego gniazda, ale prawdopodobnie po tym wywodzie rozumiesz już, że bez wstydu i bez winy uniknęłam uczucia pustki, tęsknoty i samotności po wyprowadzce dzieci.

Opuszczone gniazdo
Nie wiem, czy dlatego że tak bardzo pragnęłam wolności i świętego spokoju? Ze zmęczenia tym ciągłym napięciem: czy zda egzaminy, czy nie wpadnie w złe towarzystwo, czy się z kimś spotyka, czy nie za dużo gra na komputerze? Ten system kontroli, który nosiłam w głowie w pewnym momencie przepalił mi styki. Wolę jednak myśleć, że uniknęłam syndromu pustego gniazda dlatego, że zawsze wiedziałam, że wychowuję dzieci nie dla siebie, a dla świata. Że nie są mi nic winne – ani wdzięczności, ani swojej obecności, ani dzielenia się intymnością.
Najstarszego syna osobiście zawiozłam na studia na drugim końcu Europy. Przez 4 lata widywaliśmy się tylko w święta i w wakacje, a w czasie pandemii wcale. Czy wisiałam na telefonie próbując dowiedzieć się wszystkiego o jego samodzielnym życiu? Nie. Czasem wymienialiśmy wiadomości, telefonowaliśmy tylko wtedy kiedy naprawdę trzeba było cos omówić. I tak jest do tej pory.

Czy to oznacza że nie ma między nami więzi? Bynajmniej. Mój pierworodny to miłość mojego życia, facet w którym rozpoznaję siebie, gdybym była bardziej pewna i silna.
Mam przeczucie, że to jak mój najstarszy – a za chwilę i średni – syn oddzielają się od rodzinnego gniazda świadczy o tym, że wreszcie coś mi się rodzicielstwie udało. Bo nie mają wątpliwości, że trzeba wyfrunąć, a ie trzymać się maminej spódnicy.
Młoda mamo…
Czy są rzeczy, które powiedziałabym 26-letniej sobie, która za moment miała zostać mamą? Możliwe, choć tamta Bogusia pewnie ani by nie uwierzyła, ani by nie zastosowała tych rad. Każda młoda mama wie lepiej. Do zmiany tego myślenia potrzeba rewolucji w systemie i narracji. Co z tego, że wiem, że powinnam była prosić o pomoc i wsparcie, szczególnie mojego partnera? Pewnie i tak bym nie prosiła, mając wokół przykłady samych siłaczek i samodzielnych, zawsze ogarniających kobiet.
Czy obniżyłabym standardy opieki, żeby trochę odsapnąć psychicznie, a stres oraz kontrolę zamienić na spokój i akceptację? Patrząc na „madki” prześcigające się w licytacjach na to, co potrafią lub osiągnęły ich dzieci – marne szanse.
Czy wyegzekwowałabym czas dla siebie – nie godzinę, ale parę dni – z dala od dzieci, angażując w to ich ojca? Widząc ciągle przykłady mężów i partnerów uciekających w pracę i zasłaniających się bardzo ważnymi sprawami, pewnie nie miałabym szans.
I tak dalej, i tak dalej.

Fajnie, że jednostkowo się to zmienia. Fajnie, że są przykłady dobrego, życzliwego rodzicielstwa. Wspaniale, że my jako matki korzystamy z profesjonalnego wsparcia terapeutycznego. Ale ciągle mało nas! Nie widzę za bardzo zmiany sposobu myślenia, bo kształtuje go ciągle jeszcze większość obiema nogami tkwiąca w starym modelu wychowania i matkowania. Ja jestem na finiszu swojego macierzyństwa – bo pod skrzydłami zostało mi ostatnie pisklątko, które szczerze mówiąc puszczam luzem, wychodząc z założenia że za nią życia nie przeżyję.
Masz podobnie? A może czujesz zupełnie inaczej? Niezależnie od tego czy stoisz przed decyzją o powiększeniu rodziny, czy jesteś już mamą-weteranką, podziel się swoim sposobem na uniknięcie szaleństwa w tym departamencie. Moja skrzynka mailowa czeka na wiadomości od was i refleksje – [email protected].
Dziękuję za Twoją obecność dzisiaj. Jeśli chcesz mnie wesprzeć w tworzeniu kolejnych odcinków, i powrocie do regularnego publikowania, możesz to zrobić na kilka sposobów:
- Zafundować mi kawę wpłacając datek na moją cykliczną zrzutkę. Każda kwota – nawet najmniejsza – da Ci dostęp do przedpremierowych podcastów
- Możesz udostępnić ten odcinek – lub inny, taki który najbardziej ci się podobał – na Instagramie, Facebooku czy gdzie tam buszujesz. Może dzięki temu odwiedzi mnie jakiś nowy słuchacz lub słuchaczka?
- Możesz też zasubskrybować podcast na Spotify lub YouTube oraz wystawić mu ocenę. To dla mnie substytut głasków, na które jestem bardzo łasa 😉
- Jeżeli masz w głowie temat, który warto poruszyć w kryzysowych kawałkach to napisz do mnie email.
- Zapraszam Cię też na moje kanały społecznościowe – Instagram i TikTok, gdzie częściej pojawiają się nowe treści.
Na kolejne kawałki mam już kilka pomysłów – o tym czym jest kasa w kontekście bycia kobietą i bycia kobietą w związku. Myślę też o długo zapowiadanym temacie czerwonych flag na początku randkowania – przez ostatni rok nazbierałam sporo wiedzy na ten temat, niech ten trud przyda się innym! Myślałam też o zagadnieniu damsko-męskiej przyjaźni – czy jest możliwa w ogóle? Wrzucam ankietę pod tym odcinkiem na Spotify – możesz zagłosować na temat, który cię najbardziej ciekawi.
To jak? Słyszymy się w kolejnej kryzysowej odsłonie?
Ciao!
Zdjecia w tym wpisie autorstwa Kasi Łodzińskiej