Wrocław to nie Nowy Jork. Niby banał i oczywistość, ale miałam nadzieję, że po kilku dekadach gospodarczych i obyczajowych przemian, zwyczaje randkowe w Polsce będę choć troszkę przypominać sceny z serialu Seks w Wielkim Mieście. Jednak nie. Przeprowadziłam pewien towarzyski eksperyment, którego efektami mam zamiar dziś się z Wami podzielić.
Zaintrygowałam? To jedziemy!

Aplikacje randkowe
Jak być może pamiętacie, dwa miesiące temu usunęłam wszystkie aplikacje randkowe. Nie to, że miałam ich dużo – tylko Tinder i Bumble. Ale nawet one doprowadzały mnie do szału. Bo po pierwsze: absorbują uwagę bardziej niż by się chciało i wciągają człowieka w kompulsję ciągłego sprawdzania: czy pojawił się ktoś interesujący (ja z moimi kryteriami wyszukiwania szybko docierałam do końca internetu i braku jakichkolwiek propozycji), czy może udało się z kimś połączyć w wirtualną parę? Po chłodnej analizie doszłam do wniosku, że te aplikacje są skonstruowane tak, żeby naprawdę nikogo sensownego nie znaleźć, ale używać, używać i używać. A po drugie: jakość kontaktów z poznanymi tam ludźmi okazała się co najmniej dyskusyjna.
To że platforma musi zarabiać jest dla mnie całkowicie zrozumiałe – to nie jest działalność charytatywna zaprojektowana i prowadzona przez dobre wróżki. Algorytm jest napisany tak, żeby z jednej strony kusić lepszymi wynikami w płatnych wersjach, a z drugiej – ciągle przytrzymywać uwagę użytkownika. Nie jest w jego interesie zapewnić nam optymalnie dobranych partnerów. Chodzi raczej o to, żebyśmy trwali w przekonaniu, że jeszcze kilka, kilkadziesiąt, kilkaset swipe’ów i trafimy na kogoś odpowiedniego. A prawda jest taka, że aplikacja podsuwa nam coraz mniej atrakcyjne profile. Niestety frustracja i niedosyt połączone z nieustającą nadzieją, podlane jeszcze sosem dopaminy, powodują, że albo decydujemy się na płatne opcje, albo scrollujemy serwis jak ćpuny. U mnie doszło do tego, że zamiast pomóc mi w zarządzeniu procesem, system zaczął mnie poważnie stresować. Nie mogłam tego ciągnąć dla własnego zdrowia.
A frustracja była tym większa, że nawet osoby z którymi udawało się połączyć w pary, okazywały się podobnymi ćpunami. Zamiast się skoncentrować na jednej osobie i przynajmniej zweryfikować znajomość poza aplikacją – najczęściej znikali, szukając jeszcze lepszej opcji. Online.
O czasy, o obyczaje!
I wtedy pomyślałam – dobra, ale przecież serwisy randkowe to relatywnie młoda sprawa. Jak poznawało się ludzi przed erą internetu? Przecież jakoś dobieraliśmy się w pary? W poprzednim odcinku, tym o związkach z terminem ważności, opowiadałam jak za tzw. moich czasów było to nieskomplikowane. A tabu związane z seksem powodowało, że wszyscy zgodnie dążyli do takiej czy innej, ale relacji. Ale wszystko się zmieniło: jesteśmy coraz bardziej świadomi i świadome swoich potrzeb i nie ograniczają nas matrymonialno-prokreacyjne oczekiwania otoczenia. A młodsze pokolenia nie mają już zamiaru rezygnować ze swoich aspiracji – także tych związkowych.
Jak zatem poznają się w realnym życiu?

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że poznać kogoś można wszędzie: w szkole, na uczelni, w pracy, na siłowni, na spacerze w parku, wybieraj! Ale co, jeśli jest się dorosłym lub mocno dorosłym osobnikiem i do szkoły się nie chodzi? A co jeśli w korporacji polityka HR nie dopuszcza romansów między pracownikami? Albo jeżeli pracuje się zdalnie i nawet treningi wykonuje w domu? Trochę kaplica…
Chodź na miasto!
W tej sytuacji – pomyślałam – najbardziej oczywiste miejsce, w którym można łatwo poznawać dużo nowych Iudzi to bary i puby. Ale przecież tam zwykle wybieramy się w gronie znajomych, prawda? I wtedy przypomniałam sobie Nowy Jork, ten o którym wspomniałam na początku. Bo w Nowym Jorku, proszę państwa, (oczywiście nie tylko tam ale NYC brzmi symbolicznie), nie jest niczym nadzwyczajnym chodzenie do barów samodzielnie. I poznawanie ludzi przy kieliszku czy szklaneczce to dość powszechna praktyka.
Czy w Polsce to jest możliwe? Czy jest realne? Zaczęłam rozpytywać wśród znajomych i okazało się, że teoretycznie tak, ale nikt tego nie robi, nikt nie słyszał ani nie widział takich prób. Co zatem strzeliło do głowy Bogusi? No przecież: robimy badania terenowe.
Podjęłam więc decyzję, że wykorzystam chłodne jesienno-zimowe weekendy na odwiedzanie takich lokali – solo. Za każdym razem inne miejsce. I że postaram się wypytać o barmanów, czy coś jest na rzeczy, poobserwować przychodzące towarzystwo i sprawdzić czy sama jestem w tej konfiguracji interesująca.
Żeby testy miały jakikolwiek sens przyjęłam kryterium, w którym najistotniejszym elementem był sam bar. Wiecie, ta lada za którą stoją barmani. Wykluczyłam bary hotelowe, bo tam ludzie pojawiają się tylko na chwilę, a przelotne spotkania mnie nie interesują. Pod uwagę brałam tylko takie miejsca, gdzie faktycznie można usiąść przy kontuarze, bo uznałam, że zajmowanie jednego miejsca przy dwuosobowym stoliku będzie kontrproduktywne. Nie wyobrażam sobie, że ktoś nieznajomy mógłby podejść do kobiety siedzącej solo przy stoliku i nawiązać rozmowę. To byłoby dziwne! Poza tym mogłoby budzić podejrzenia, że na kogoś czekam, albo co gorsza – że ktoś mnie wystawił do wiatru. Żałosne, prawda?
Plan był taki, żeby wyjść na 1-2 godziny i wypić w tym czasie jednego lub dwa drinki. Zdecydowałam też, że siedząc tam będę w 100% skupiona na tu i teraz, bez zaglądania w telefon, maksymalnie zrelaksowana i uważna. A dla podbudowania swojego nastroju (bo przecież ta niby prosta aktywność to jest jakieś kosmiczne przekroczenie strefy komfortu!), mówiłam, że idę na randkę sama ze sobą.
Zrobiłam wstępną listę barów, przygotowałam sobie pytania do obsługi i ruszyłam w miasto.
Palce lizać… i tyle
Jedno jest pewne: wypiłam sporo pysznych autorskich koktajli, i wiem że czekacie na listę polecanych wrocławskich miejscówek. Obiecuję, że zrobię ją niedługo.
Przez 6 tygodni odwiedziłam kilkanaście lokali, ale nie będę opowiadała przebiegu każdej wizyty, bo prawdę mówiąc szczególnych przygód nie przeżyłam. Schemat zwykle był ten sam: rozmowa z obsługą, obserwowanie otoczenia, przy odrobinie szczęścia wymiana zdań z innymi bywalcami. Nie mam zamiaru owijać w bawełnę: eksperyment obalił moje naiwne założenie, że wystarczy wejść osobiście między ludzi, żeby poszerzyć sieć kontaktów.

Kiedy mówili mi o tym barmani i kelnerzy – jeszcze nie chciałam wierzyć. Niestety w Polsce na drinka nie chodzi się solo. Do lokalu – czy jest to pub, bar czy klub nocny – idzie się na randkę albo z kumplem, z koleżanką, z paczką znajomych. Osoba, która siedzi sama, wywołuje konsternację – jak szczegół nie pasujący do obrazka. Czeka na kogoś? Najwyraźniej się nie doczeka. Ostatnio doszło nawet do tego, że jeden z gości lokalu kupił mi koktajl, podszedł do mnie i stwierdził, że moja randka coś za bardzo się spóźnia. Uśmiechnęłam się odpowiadając, że nie jestem z nikim umówiona. Spojrzał zdziwiony i zaproponował litościwie, żebym dołączyła do jego stolika. Grzecznie odmówiłam mówiąc, że czuję się dobrze i słucham muzyki. Można powiedzieć, że to był akurat pozytywny wynik w moim eksperymencie, ale ten pan był obcokrajowcem, a jak wspomniałam turyści się nie liczą.
System zamknięty
Zauważyłam pewną prawidłowość, która dała mi dużo do myślenia. Otóż gdy ludzie przychodzą do lokalu ze znajomym lub znajomymi, nawet gdy siadają razem przy barze, to siłą rzeczy trochę odcinają się od otoczenia. Skupieni na rozmowie, może i skanują wzrokiem otoczenie, ale są wyraźnie niechętni do podejmowania jakiejkolwiek akcji. Chyba że są pijani, co też się zdarzało, ale powiedzmy że ten target w ogóle mnie nie interesował. Pomyślałam sobie wtedy, że faktycznie dziwnie by wyglądało, gdyby jeden kolega zostawił drugiego, bo spodobała mu się dziewczyna siedząca obok. Foch i obraza murowane. Zatem w konfiguracji dwójkowej musi być zachowana symetria. Czyli prawdopodobnie bardziej sensowne byłoby wychodzenie z koleżanką, która ma podobne cele i zainteresowania.
Czy nie zdarzają się panowie bez kompanii? Oczywiście, ale rzadko. Od barmanów dowiedziałam się, że są to raczej stali klienci, i to najczęściej w tygodniu. W weekend przychodzą pary i największe obłożenie mają zawsze stoliki dwuosobowe. A jeśli zdarzają się niezależne dziewczyny – to tylko znajome właścicieli lub obsługi.
…lub ograniczony
No bo powiem wam, że takie wyjścia solo to jest jednak stres. Mimo całej mojej otwartości i awanturniczego zacięcia nawet miesiąc po rozpoczęciu eksperymentu miałam przed każdym wyjściem kołatanie serca i chęć zakopania się pod kocem. Imprezowanie w towarzystwie daje poczucie bezpieczeństwa i wspólnoty. Ja byłam zdana tylko na siebie i swój własny humor. Gdybym miała to robić tylko dla własnej przyjemności, to pewnie skapitulowałabym po trzech razach. No ale dla nauki trzeba się poświęcić 😉 Więc oprócz usilnego przekonywania samej siebie, że to randki Bogusi z Bogusią i okazja do celebrowania swojej niezależności, stworzyłam sobie jeszcze jedną pomocną technikę. Siedząc nad negroni lub whisky sour udawałam, że jestem bohaterką filmu. Wyprostowana swobodna postawa, dopracowany wygląd, uśmiech i lekkie rozmowy z obsługą. To była rola życia moi drodzy 😂

Z każdym razem dawało mi to też super okazję do podglądania co się dzieje. Łatwo było rozpoznać kto po co do baru przychodzi. Przyjaciółki – na pogaduszki – były skoncentrowane na sobie nawzajem. Te celujące w podryw, wyróżniały się dopracowanym ubraniem i makijażem, i strzelały oczami na wszystkie strony. Tymczasem faceci z kolegami przejawiali zdecydowanie mniejszą uważność, nawet ci bez pary i bez towarzystwa wyglądali na zamkniętych w sobie. Tak jakby rzeczywiście przyszli tylko się napić. Kurczę, nawet nawiązanie kontaktu wzrokowego bywało trudne! Ale kiedy udało się spotkać z kimś spojrzeniem to wrażenie było super przyjemne, ekscytacja jak za czasów licealnej nieśmiałości, kiedy niemożliwością było podejść i zagadać.
Zatem tak – niestety w czasie eksperymentu zapoznałam się tylko z barmanami. I nie narzekam, to są bardzo dobre kontakty, dzięki którym trochę się doedukowałam i dowiedziałam gdzie warto chodzić. No ale to nie był mój cel. Zamierzałam przecież sprawdzić, czy koktajl bary są dobrym miejscem dla singli i singielek. Niestety wbrew naszym wyobrażeniom, wbrew kinematografii – nie są. A szkoda, bo potencjał mają ogromny. Życzyłabym sobie, żeby go odczarować, bo widzę, że jest zainteresowanie! Odkąd ogłosiłam pomysł tego testu, odzywa się do mnie sporo dziewczyn i kobiet, które też chciałyby brać sprawy we własne ręce i dawać wszechświatowi okazję do wykazania się. Ale blokują je paskudne przekonania. Np. takie, że singielka w takim lokalu wygląda żałośnie i desperacko.
Desperacja? Odwaga?
Serio: czy to jest takie niezwykłe, że dorosła atrakcyjna kobieta przychodzi do baru sama, pije pyszny kojkatjl i delektuje się własnym towarzystwem?
Ba! Nawet faceci uważają, że nie wypada im chodzić na drinka bez towarzystwa. Jednego ze słuchaczy podcastu zainspirowałam do zadania w pracy pytania o to, i okazało się, że większość osób kojarzy takie wyjście solo ze “smutnym człowiekiem” a nawet “dziwnym typem”. W XXI wieku! Czy naprawdę nie można wyjść do miasta (nawet bez agendy typu – muszę kogoś poznać), żeby po prostu spędzić miło czas wśród ludzi, pogadać, pośmiać się?
No bo przecież to, że jestem sama, nie musi oznaczać, że jestem otwarta natychmiast na cokolwiek i kogokolwiek. To zresztą prowadzi mnie do tematu który też chciałabym poruszyć w którymś z kolejnych odcinków, a mianowicie jak pokazywać granice i grzecznie zniechęcać absztyfikantów. Bo mam wrażenie że część facetów, szczególnie na platformach społecznościowych, nie potrafi tych granic wyczuć a tym bardziej uszanować.
Prywatny networking
A takie wyjście do baru to przecież ma być okazja do poznania kogoś, miłej rozmowy, urozmaicenia, ale nie od razu do wskakiwania z nim do łóżka czy decyzji o wspólnym życiu! Skoro na imprezach biznesowych potrafimy zagadywać obce osoby, to może byśmy potraktowali wieczory na mieście w podobny sposób? Plan typu:
dziś wieczorem porozmawiam z co najmniej pięcioma nieznajomymi
jest wyjęty wprost z gry networkingowej, ale może da się go zastosować w życiu? Najlepiej bez oczekiwań, bez napięcia, ale z ciekawością i otwartością. Mój ulubiony dating coach Matthew Hussey mawia, że jedne z głównych powodów naszych niepowodzeń w życiu miłosnym to praca zdalna i mieszkanie poza centrum. I to są rzeczy które trudno zmienić z dnia na dzień, nawet nie wiem czy byśmy tego chcieli. Ale możemy wyjść ze swojej strefy komfortu – dosłownie i w przenośni, i dać się poznać. Tylko żeby to się udało, musi nas być więcej.
Zanim podsumuję jeszcze zalety i wady chodzenia do barów w pojedynkę, wyznaczam zadanie domowe: raz w miesiącu wyjdźcie do miasta bez skrzydłowych, bez towarzystwa. Albo umówicie się z kimś i przyjdźcie godzinę wcześniej, żeby spędzić trochę czasu tylko ze sobą, otwierając się na to co przyniesie chwila. I podzielcie się wrażeniami. Jeśli my nie rozwalimy tego systemu to kto?
A zatem podsumowanie:
Minusy:
Najważniejsza wada samodzielnego chodzenia do barów to opinia innych i powszechnie funkcjonujące przekonania co wypada z czego nie. No ale jesteśmy to po to żeby to obalać, czyż nie?
Ciężko niestety dyskutować z kolejnym minusem – kosztami. Koktajle nie są tanie, choć pewnie każdy znajdzie miejsce dopasowane do własnego budżetu.
Trudno kogoś poznać, skomplikowane jest włączenie się do czyjejś rozmowy.
Zdarzają się też niechciane zaczepki ze strony podchmielonych gości.

Plusy:
Zalety tego eksperymentu, dla mnie, subiektywnie, to przede wszystkim przekroczenie swoich uprzedzeń i lęków, które dało mi poczucie mocy.
Uruchomiłam uważność.
Miałam okazję świętować samą siebie i moje życiowe miejsce, które sama wypracowałam.
Poznałam fajne lokale, świetnych barmanów i nowe smaki.
Dla znajomych stałam się ekspertką od wyjść na drinka 😉
No i miałam nowy temat do podcastu.
Ciąg dalszy…?
Czy będę to kontynuować? Pewnie nie w takim natężeniu jak do tej pory – ale tak. Teraz, kiedy wiem już, że się przełamałam, mam poczucie że dam radę ze wszystkim, serio 😂. Myślę że takie wyjście solo raz na jakiś czas będzie bardzo odświeżające. I liczę, że w pewnym momencie spotkam przy barze kogoś z was i na żywo wymienimy się doświadczeniami.
Zdrówko!
Post scriptum
Z lekkim onieśmieleniem ogłaszam ważną dla mnie nowość: uruchomiłam cykliczną zrzutke na podcast. Tworzenie go i nagrywanie jest niesamowitą frajdą, ale zajmuje sporo czasu i uwagi. Chciałabym zachować ciągłość i rytm, więc będę bardzo wdzięczna za każde wsparcie. Mam nadzieję, że te 15 odcinków zbudowało między nami komitywę i zaufanie.
Ściskam Was mocno i przy okazji kończącego się roku życzę łagodności dla siebie. Zróbcie sobie chwilkę przerwy i pomyślcie ile przeszkód udało wam się pokonać w ciągu ostatnich 12 miesięcy i jak bardzo poszliście do przodu. Brawo Wy! Brawo my!
Do usłyszenia 2 stycznia 2023!
